Menu

piątek, 17 marca 2017

65. Po prostu podejrzewam, że w szafie siedzi demoniczny opos

Tytuł: Opowieści z Akademii Nocnych Łowców
Autor: Cassandra Clare, Sarah Rees Brennan, Maureen Johnson, Robin Wasserman
Wydawnictwo: MAG
Ilość stron: 654
Ocena: 10/10
Opis: Simon Lewis był człowiekiem i wampirem, a teraz staje się Nocnym Łowcą. Jednak wydarzenia „Miasta Niebiańskiego Ognia” odarły go ze wspomnień i Simon nie bardzo wie, kim jest. Wie, że przyjaźnił się z Clary i że przekonał skończoną boginię Isabelle Lightwood, żeby się z nim spotykała… ale nie ma pojęcia, w jaki sposób. Kiedy zatem Akademia Nocnych Łowców ponownie otwiera swoje podwoje, Simon rzuca się w nowy świat polowania na demony, zdecydowany odnaleźć siebie, odnowić dawne związki i stać się prawdziwym Nocnym Łowcą. Jednak wkrótce zdaje sobie sprawę, że w Akademii nic nie jest proste i oczywiste…

Myślicie, że liceum to szkoła przetrwania? A może studia? Uważacie, że wasz wuefista to wcielenia największego zła pragnące jedynie waszych wyplutych płuc? Na pewno macie szkolne łazienki za zapomniane nawet przez Lucyfera miejsce. Szkolna stołówka albo zawartość studenckiej lodówki to padół łez i pogardy? W takim razie zapraszamy do Akademii Nocnych Łowców, elitarnej szkoły dla przyszłych łowców demonów. Przekonacie się, że może być gorzej! I nigdy, przenigdy nie jedzcie Zupy.
Czekałam na tą zatęchłą dziurę od skończenia „Miasta Niebiańskiego Ognia”! Niech mnie Azazel użre i Razjel w łeb palnie! Tęskniłam za moim Dream Team z Nowego Jorku! Zapowiedzi tych opowiadań mnie dobijały, szczególnie „Zło, które kochamy” i „Dla nocy i ciemności”. No jak to, że Robert i Michael, a ja nie mam jak przeczytać?! Jakim prawem nie mogę od razu się dorwać to niebieskiej słodkości, którą Magnus i Alec adoptowali?! Tym bardziej byłam w niebo wzięta po pierwszej zapowiedzi. Uwielbiam czytać o Nocnych Łowcach, ale chyba na zawsze będę najwierniejsza postaciom z „Darów Anioła”, „Pani Noc” też była genialna, ale to już nie było to samo. Poza tym Clare znowu TO zrobiła! Nawet dziesięć razy! Nie było opowiadania, w którym nie zadźgałaby mnie emocjonalnie, śmiałam się, płakałam, wkurzałam. Świetnie wykorzystała potencjał do grania mi na emocjach.
Otrzymujemy podobną formułę do tej, zastosowanej w „Kronikach Bane'a” tylko tym razem na pierwszy plan wysunął się Simon – mój ukochany nerd, który teraz wpadł w bagno, chcąc zostać Nefilim. Nie ma to jak startować na pogromcę demonów, a wylądować w sypiącym się budynku, wypełnionym szlamem i szczurami. Wszystkie opowiadania są powiązane ze sobą właśnie postacią Simona i jego kolejnymi przeżyciami w Akademii, ale autorka świetnie wykorzystała tą linię do przedstawienia nam opowieści o przeróżnych postaciach na przestrzeni czasu, zaczynając od Herondale'ów starszych od mojego cudownego Willa, a kończąc na nowym pokoleniu Nocnych Łowców. Moimi faworytami są (oczywiście) opowiadania o: Kubie Rozpruwaczu, Robercie i Michaelu i, co najoczywistsze, Malecu i Niebieskiej Słodkości. Mimo dość oślizgłemu przedstawieniu pokochałam też samą Akademię. Clare naprawdę dobrze zrobiła przedstawiając ją jako najgorszy szkolny koszmar z równie okropnymi uczniami. Chyba bym się obraziła, gdyby nie pojawiło się chociaż kilku napuszonych dzieciaków Nefilim! Ostatnio mam nieprzyjemność spotykać się z opiniami pewnej, ehem, grupy, która twierdzi, że owa autorka jest okropna, bo przedstawia swój świat właśnie w taki sposób, bez wciskania wszędzie tolerancji i szacunku do wszystkiego. Nie tak to działa i dobrze, że ktoś tak pisze. Nocni Łowcy od początku byli przedstawiani jako swego rodzaju rasiści, z całą moją miłością do nich powiem, że w większości zawsze byli okropni! Nie uwierzyłabym, że to zmieniło się tak po prostu. Widać, jak się zmieniają, Simon uparcie stara się im coś wbić do głów. Rodzina Lightwoodów to piękny, chociaż bardzo zabawny przykład, jak zachodzą w kimś zmiany. Maryse i Robert wariujący na punkcie małego czarownika złapali mnie za serce, chociaż ciężko było nie płakać ze śmiechu. Starają się być lepsi dla swoich dzieci i to jest takie cudowne, a nie zmiana za pstryknięciem palców. Znajdą się też piękne nawiązania do najróżniejszych elementów serii, na przykład fragment, w którym Catarina i Magnus wspominają Ragnora i Raphaela. To ten element, który uwielbiam w książkach z uniwersum o Nocnych Łowcach – autorka w każdej książce wplata nawiązania, daje małe prezenty dla czytelników kochających szczegóły. Nawet, jeśli już czepiać się jej stylu, który akurat mi nie przeszkadza, bo jest lekki i przyjemny, to jest wiele elementów, którymi nadrabia.
„Opowieści z Akademii Nocnych Łowców” to kolejna książka, która utwierdziła mnie w miłości do Świata Cieni. Śmiałam się, płakałam, wkurzałam i łapałam to dziwne uczucie, które ciężko je określić, kiedy emocje się mieszają i jesteś w stanie wyrzucić z siebie jedynie jakiś nieskładny zbitek liter. Znowu wszystkie niebieskie zakładki zeszły na zaznaczanie fragmentów o Magnusie i Alecu. Stołówkowa Zupa została dla mnie znakiem rozpoznawczym Akademii. Pokochałam słodkiego szkota, kolejnego Herondale'a i wiele innych postaci. Wreszcie dostałam Michaela Waylanda, prawdziwego, uroczego niczym puchata kuleczka! Najcudowniejsze jednak były ilustracje. Wreszcie w polskim wydaniu pojawiły się przepiękne rysunki Cassandry Jean! Za to wybaczam wydawnictwu wszystkie literówki! Nie wiem, kto to załatwił, ale kocham człowieka! Mam nadzieję, że nie będę musiała długo czekać na zapowiadaną trylogię o Magnusie i... To będzie na tyle.


Niech Moc będzie Wami!

niedziela, 12 marca 2017

64. Może nie czas żałować róż, gdy płoną lasy


Seria: Cykl o Nikicie
Tytuł: Dziewczyna z Dzielnicy Cudów
Autor: Aneta Jadowska
Wydawnictwo: Sine Qua Non
Ilość stron: 314
Ocena: 10/10
Opis: Są przyjazne i urocze miasta alternatywne. I jest Wars – szalony i brutalny – oraz Sawa – uzbrojona w kły i pazury. Pokochasz je i znienawidzisz, całkiem jak ich mieszkańcy.

Jak ona. Nikita. To tylko jedno z jej imion, jedna z jej tajemnic. Jako córka zabójczyni i szaleńca chce od życia jednego – nie pójść ścieżką żadnego z rodziców. Choć na to może być już za późno.

Z Dzielnicy Cudów – części miasta, która w wyniku magicznych perturbacji utknęła w latach 30. ubiegłego wieku – zostaje uprowadzona jedna z piosenkarek renomowanego klubu Pozytywka. Sprawą zajmuje się Nikita. Trop szybko zaprowadzi ją tam, gdzie nigdy nie chciałaby się znaleźć. Na szczęście jej pleców pilnuje Robin. Czy na pewno? Kim on właściwie jest?

Pewnego razu postanowiłam sobie, że zacznę czytać polską fantastykę. Powoli się za to zabrałam, zakochałam się w Kossakowskiej, z Sapkowskim nadal mam pewne problemy, Ćwiek czeka, aż się wzbogacę. Już jakiś czas temu moją uwagę przykuła Aneta Jadowska, co zabawne – na początku myślałam, że to jakaś zagraniczna zapowiedź, dopiero po zjechaniu do opisu „Dziewczyny z Dzielnicy Cudów” coś zadzwoniło mi w tyle głowy i sprawdziłam nazwisko autorki. Brawo ja! Potem pojawiło się pierwsze kilka stron i tylko się upewniłam, że muszę to mieć! Początek sprawił, że poczułam się jak w domu, mordowanie magicznych mutantów, bohaterka, która od pierwszych stron daje do zrozumienia, że nie jest ciepłą kluchą, której kolana zmiękną zaraz po pojawieniu się Tru Loffa i styl autorki. Rozpłynęłam się i zapłakałam nad stanem swojego konta. Od tego czasu seria o Nikicie chodziła za mną wszędzie, ciągle mnie bolało, że jeszcze nie mam tej książki, aż w końcu kupiłam, razem z „Nie poddawaj się”. Przysięgam, bardziej trafionego zakupu nie dokonałam nigdy, paczka idealna! Co więcej, moje pierwsze „spotkania” z obiema autorkami nie mogły być przyjemniejsze.
„Dziewczyna z Dzielnicy Cudów” mogłaby z powodzeniem być pojedynczą książką, ale dobrze, że tak nie jest. Po pierwszej części opuszczanie alternatywnej Warszawy po prostu boli! Mam wrażenie, że właśnie tak wygląda tęsknica, łapiąca mieszkańców tytułowej dzielnicy, jeśli na zbyt długo ją opuszczą. Jestem po prostu zachwycona światem przedstawionym. Normalnie nie przepadam za umieszczaniem fabuły w Polsce, wszystko jest zbyt znajome, ale nie w tym wypadku. Alternatywna Warszawa, w ogóle alternatywny świat współistniejący z tym zwyczajnym, to coś genialnego. To nawarstwienie magii, tajemnice na każdym kroku i dzielnica zakotwiczona w latach trzydziestych ubiegłego wieku, sprawiły, że zakochałam się bezgranicznie. Całość świetnie ze sobą współgra, każdy element wydaje mi się przemyślany i świetnie dopasowany do całej reszty układanki. Wars i Sawa są brutalne, wielokrotnie zastanawiałam się jak szalonym trzeba być, żeby mieszkać tam na stałe. Spodziewałam się, że na następnej stronie wyskoczy kolejny efekt czkawki, kilkakrotnie moje podejrzenia się potwierdziły. Brutalność zmieszana z pewnym urokiem Warszawy, którą sama uwielbiam, i magią sprawiły, że powstał idealny świat do śledzenia każdego kolejnego bagna, w które wpadła Nikita. Tak samo oczarował mnie specyficzny klimat. Z niewyjaśnionego powodu zawsze łatwiej się zakochuję w książkach, które nawiązują do przeszłości albo mieszają ją z teraźniejszością.
Szczerze, nawet najpiękniej wykreowany świat można nieźle spieprzyć przez rozwlekłą akcję i słabo napisane postacie (tu odsyłam do mojego jojczenia o „Dworze Cierni i Róż”). Dlatego jeszcze raz pokłonię się przed autorką. Bawiłam się przednio, postacie, które miałam pokochać, pokochałam, a te do znienawidzenia, znienawidziłam. W sumie to niezły wyczyn, bo często robię na przekór autorowi i wybieram sobie sama, kogo kocham, a kogo chce spalić na stosie. W pakiecie dostałam jeszcze cudowną niespodziankę: dziękuję za Nikitę! Pal licho wszystko, ta dziewczyna jest świetna! Ani z niej wyidealizowana Mary Sue, ani karykatura feministycznego Antychrysta. Kolejny ukłon, za nieheteronormatywną postać kobiecą. A wspominam o tym tylko, żeby napisać, jak naturalnie to wyszło pani Jadowskiej. Nie odniosłam wrażenia, że orientacja ma znaczący wpływ na bohaterkę, po prostu sobie była, tak zupełnie naturalnie. Nie było orientacji zamiast postaci, więc jestem zachwycona. Co z akcją? Zafundowałam sobie czytelniczą zadyszkę, nie było ani chwili spokoju. Doceniam płynne przejścia między jednym wydarzeniem, a drugim przy minimalnej ilości nudnawych fragmentów. Może oczywiście wszystko wyolbrzymiam, bo podczas sesji mogłabym czytać cokolwiek, co nie jest notatkami i bawiłabym się genialnie, ale co poradzę? Jednak musiało być w tym „to coś”, co pozwoliło mi zapomnieć o trzęsieniu czterema literami przed dwóją z każdego egzaminu, do którego nie chciało mi się przygotować. (Nie róbcie tak, drogie dzieci!)
Podsumowując: zakochałam się, kłaniam się i podziwiam autorkę, a dodatkowe punkty przyznaję za przepiękne ilustracje i Robina, bo był rozczulający niczym koszyk pełen kociąt. A o kontynuacji będzie, jak przetrwam poprawkę u Doktora Zło.
Odmeldowuję się,

Dobranoc!