Menu

niedziela, 27 września 2015

39. Wredne Fae, wywerny, Dziwki Adarlanu i ocean cierpienia







Seria: Szklany Tron/Throne of Glass
Tytuł: Dziedzictwo Ognia/Heir of Fire
Autor: Sarah J. Maas
Wydawnictwo: Uroboros
Ilość stron: 654

















Celaena Sardothien przeżyła już wiele – brutalne szkolenia, niewolę, turniej o pozycję Królewskiej Obrończyni… Tym razem jednak przyjdzie się jej zmierzyć z własnymi demonami, z ciężarem jej dziedzictwa. Aby uzyskać informacje – kluczowe w wojnie z okrutnym królem Adarlanu – musi nauczyć się panować nad ogniem, który nosi w sobie. Podczas gdy codziennie ćwiczy pod czujnym okiem nieśmiertelnego Rowana, król wciela w życie kolejne z jego mrocznych planów. Jednak i na dworze władcy zawiązują się sojusze, mające na celu zakończenie jego panowania i przywrócenie magii na kontynencie.

Celaena, nieświadoma tego, co się dzieje w Rifthold, ma jeden cel – dostać się do legendarnego Doranelle, którym rządzi Maeve, i uzyskać odpowiedzi na nurtujące ją pytania. Jak jej władca zdołał usunąć magię? Co zrobić, by ją przywrócić? Jednak opanowanie jej mocy to niejedyna rzecz, z którą będzie musiała się przedtem zmierzyć – król Adarlanu już o to zadbał. Czy dziewczynie uda się wyjść cało z koszmaru, jaki zgotował jej władca pozbawionego magii kontynentu? Co jeszcze planuje król? I jaki los czeka rebeliantów?




Uprzejmie uprzedzam, że wszystko poniżej zawiera spojlery do poprzednich części.

No i od czego tu zacząć? Mogłabym powiedzieć, jak bolało czekanie na tą książkę, jak prawie umarłam, kiedy tydzień przed premierą się dowiedziałam, że mój egzemplarz czeka na odebranie w empiku, jak pobiłam osobisty rekord prędkości idąc po nią... Ale najważniejsze, co powinnam tu napisać, to ostrzeżenie. Ta seria zabija. I nie, nie jest to taka szybka śmierć. Umierałam, umarłam, umieram, będę umierać dalej, a na koniec autorka zniszczyłaby moją duszę, gdybym nie sprzedała jej za kolejne części. A w dodatku jak już się zacznie, to chce się więcej. Możesz mieć zniszczoną psychikę, cierpieć razem z postaciami, wiedzieć, że następne rozdziały tylko bardziej cię zranią, ale i tak cały czas nie ma się dosyć. W dodatku każda książka wypada coraz lepiej, naprawdę, po każdej książce stwierdzałam, że to już chyba szczyt, że lepiej nie może być, że postacie nie mogą bardziej cierpieć, być przeze mnie jeszcze mocniej kochane lub nienawidzone, ale nie. Zawsze się mylę! A najgorsze jest to, że wiem, jaką przyjemność to sprawia autorowi!
Naprawdę jest tyle rzeczy, o których chciałabym tu powiedzieć i nie wiem, od której strony to ugryźć. Tyle cudownych postaci i znanych i zupełnie nowych, tyle uczuć, cudownych cytatów (zaznaczyłam dokładnie 52, chociaż powinnam zaznaczyć całą książkę, a najwięcej poszło na Doriana, Aediona, Celaenę i Rowana, no cóż, to chyba nazywa się obsesja), nowych informacji, no i jak tu nie kochać tej książki? A już znam spojlery do czwartej części, aż dziwne, że jeszcze nie wybuchłam. Chyba powinnam się uspokoić. (Nope.)
Na początku byłam trochę niepewna, czy aby na pewno po takiej długiej przerwie (Koronę w Mroku czytałam gdzieś w styczniu, nowelki w czerwcu) dam radę się wczuć w fabułę, czy czegoś nie zapomnę i tym podobne. No i pierwsze zaskoczenie – pierwsze zdanie od razu mi przypomniało, czemu tak bardzo kocham główną bohaterkę, całą serię i autorkę. Spodziewałam się innego początku, sądziłam, że Celaena wybierze się na dwór Ashryverów czy coś w tym stylu... Tymczasem książka zaczyna się od zabójczyni leżącej na dachu, kradnięcia chleba i wina... Chwila, co? Grunt, to zaskoczyć czytelnika już na początku. Ale tak spokojnie za długo nie będzie. Fabuła opiera się głównie na treningu Celaeny pod okiem niezwykle „uprzejmego” Rowana, chociaż głównie polega on na tym, że co chwila pakują się w kłopoty, kłócą się, obrażają... Gdyby nie to, że nie chciałam brudzić książki tłustymi śladami, zrobiłabym sobie popcorn i na okrągło czytałabym ich kłótnie. Są jeszcze dwa główne wątki: wydarzenia na dworze w Adarlanie, sporo tu perspektywy Chaola, bo to głównie z jego inicjatywy dzieje się dość sporo, a trzecim są wiedźmy i wywerny. Tak, Maas postanowiła rozwinąć wątek wiedźm i dała do tego wywerny i za to kocham ją jeszcze bardziej! No i tutaj poznajemy Manon, dziedziczkę Czarnodziobych. Bogowie, kolejna postać do uwielbiania i kolejna, która sporo namiesza! Bardzo chciałabym wiedzieć, gdzie przyjmują do ich sabatów, gdzie można dostać własną wywernę, zgłosiłabym się bez zastanowienia! Wątek Manon i jej Abraxosa jest naprawdę cudowny, kojarzy się trochę z „Jak wytresować smoka” tylko jest pozbawiony bajkowej otoczki, brutalniejszy no i to jednak wiedźma bez serca i krwiożercza bestia wyhodowana przez najbardziej przeżartego złem króla. Zabawne, mam przeczucie, że w końcu staną po drugiej stronie barykady.
Kolejną rzeczą, za którą kocham te książki są cudowne opisy i kreacja świata. Chciałabym wiedzieć, na czym Maas się opierała tworząc chociażby mitologię Erilei. Czasami myślę, że nastąpiło tu zderzenie najróżniejszych mitologii, w tej części sporą rolę odgrywają Fae, dodajmy do tego inne wymiary, demoniczne książęta, magię. W połączeniu ze sobą całokształt wygląda jak moja nowa miłość. I naprawdę podziwiam autorkę za to, że tak zręcznie łączy to wszystko w spójny twór, w którym każdy element odgrywa jakąś rolę. Gdybym ja tak potrafiła...! Trzeba też zauważyć, że to trzecia część z prawdopodobnych sześciu, jesteśmy dokładnie w połowie, a ja naprawdę nie jestem w stanie wiele przewidzieć. Dowiadujemy się rzeczy, które pomagają odnaleźć się w fabule, ale mam wrażenie, że praktycznie żaden z wątków nie dostał jeszcze swojego zakończenia, a udało mi się też wyczytać, że po czwartej części wcale nie mamy o wiele więcej wskazówek, podobno większość jest po prostu dalej rozwijana. Wydaje mi się, że tak naprawdę dopiero ta ostatnia część będzie wielkim wyjaśnieniem. To tak, jakby kolejne części były dopiero przygotowaniem do wielkiego wybuchu, a skoro teraz czuję się, jakby Dziedzictwo Ognia było bombą masowego rażenia, to na koniec czeka mnie coś na skalę powstania wszechświata.
Może przez chwilę zajmę się Fae. W tej serii naprawdę zakochałam się w tej rasie, wykluczając Maeve, która jest wstrętną żmiją godną porównania do Walburgi Black, tylko nieśmiertelnej i bezdzietnej. Ale wracając do samej rasy, Celaena spędza sporo czasu mieszkając między pół-Fae z dodatkiem jednego, upierdliwego Rowana, którym zaraz się zajmę. Autorka poszerza historię o różne tradycje Fae, moją ulubioną jest chyba ta z wybieraniem sobie towarzysza życia (dooobra, cudowne jest to, że nie jest to jak małżeństwo, a bardziej jak parabatai z Kronik Nocnych Łowców z przyzwoleniem na relację romantyczną).

Towarzysz życia – a nie mąż. Fae mieli towarzyszy, z którymi tworzyli nierozerwalne związki, silniejsze od małżeństwa, wykraczające poza ich śmiertelne życie.”

A najcudowniejsze jest to, że mamy taką relację przedstawioną na przykładzie dwóch pół-Fae, dokładniej dwóch mężczyzn. (Yhym, typowe dla mnie, zwracam uwagę na relację dwóch facetów, okay, każdy ma swoje dziwactwa, moje są po prostu większe.) Czasami naprawdę miałam wrażenie, że to coś, jak parabatai, szczególnie, kiedy Malakai robił się nadopiekuńczy wobec Emrysa i warczał na Celaenę. Kolejną trochę podobną tradycją jest przysięga krwi. Jest tylko taka różnica – ktoś, kto złożył tą przysięgę, jest wobec drugiej osoby uległy. (Rowan ma to w głębokim poważaniu, no ale cóż, Rowan rulz.) I to był jeden z powodów, dla których znienawidziłam Maeve, wykorzystywała ludzi, którzy składali jej przysięgę w sposoby godne typowej żmii. Na koniec jest jeszcze jeden rodzaj więzi, który nie zobowiązuje do żadnych uczuć bądź oddania żadnej ze stron, nie jest też to coś, co się wybiera. Carranam – dobra, to jest w jakiejś innej mowie i nie ma żadnego tłumaczenia. Polega to na zgodności magii dwóch osób, w takim wypadku mogą one sobie nawzajem pomagać, jeśli „zapas” magii jednej z nich będzie na wyczerpaniu, może skorzystać z „zapasów” drugiej osoby. Naprawdę uwielbiam takie rzeczy, kocham różne takie rodzaje więzi, a tu jest ich do wyboru, do koloru!

A tutaj mogą pojawiać się spojlery do części trzeciej, nie są one jakieś potwornie wielkie, ale wszystkim osobom wrażliwym na takie smaczki polecam przejść do ostatniego akapitu.

Kochliwe ze mnie stworzenie, jeśli chodzi o postaci fikcyjne, a teraz się okazuje, że czasami zaczynam kochać postaci żeńskie praktycznie tak jak męskie. Panie i panowie, Aelin Ashryver Galarthynius znana też jako Celaena Sardothien, mój pierwszy damski książkowy crush, a zaraz za nią Manon Czarnodzioba. Jeśli kiedyś ktoś chciał robić skład żeńskich postaci, które razem mogłyby powalić Hulka na kolana, a przy okazji mieć niesamowicie cudowne charaktery, one dwie powinny im dowodzić.

Gdy Aelin powróci, rozpęta taką burzę, że masakra urządzona przez króla dziesięć lat temu wyda się niewinnym żartem.”

W tej części mamy jako tako przedstawioną przemianę Celaeny w Aelin. Na początku zabójczyni nawet nie chce słyszeć swojego prawdziwego imienia, nie chce myśleć o swoim dziedzictwie, boi się magii, a to przez to, że dokładnie pamięta, jak wyglądało życie Aelin. To było dla mnie wielkim zaskoczeniem, byłam przekonana, że dziewczyna ma dziury w pamięci, takie wnioski wyciągnęłam z poprzednich części, a ona po prostu się tego wypierała. Tak naprawdę dopiero pod koniec książki w końcu zaczyna to akceptować. Autorka zrobiła to w naprawdę cudownym stylu dając nam naprawdę sporo wspomnień dziewczyny. Bogowie, tam był nawet mały Dorian na kucyku, mały Dorian krojący chleb nożem i widelcem, chyba zbaczam z tematu ale wyobraźcie sobie jak mały książę kroi chleb nożem i widelcem!

Nikt nie mógł jej ocalić. Nikt nie był w stanie wkroczyć w ciemność i przeżyć.”
Nie mogła odbić się od dna. Nie było nic poniżej. Nie miała dokąd się udać. Nie potrafiła schować się przed prawdą.”

Mam też słabość do postaci, które myślą, że upadły. Wystarczy, że przypomnę sobie o Willu Herondale'u. A tu mamy Celaenę, która całe życie powtarza sobie, że trafi do piekła. Kocham cierpiące postacie, chociaż takie najbardziej mnie ranią, a ona jest jedną z tych, których życie w dużym stopniu składa się z cierpienia.

Aelin, Władzyni Dzikiego Ognia. Aelin, Ogniste Serce. Aelin Niosąca Światło.”

O, a tu mam coś, co chyba nadinterpretuję, tak uczciwie przypomnę, że Niosący Światło, to inaczej Lucyfer. A co mam jeszcze do powiedzenia o Aelin czy Celaenie? Kocham jej charakter, jest jedną z tych postaci, które nie przeginają w żadną stronę, nie jest ciepłą kluską, nie jest nieznośną Mary Sue ani totalnym badassem, nie zachowuje się jakby wszystko wiedziała, ale pokazuje pazurki praktycznie na każdym kroku. Aż chce się krzyknąć „No w końcu!”, bo naprawdę... Czemu większości autorów tak wiele postaci żeńskich nie wychodzi? No właśnie, albo zbyt przemądrzała, albo tylko rzuca się z kąta w kąt i nie wie, co ma robić, bo, bo, bo (najczęściej bo trójkącik miłosny), albo robi coś tak idiotycznego, że chce się przypierdoczyć głową w ścianę, a potem jeszcze panienka ma o to fochy i pretensje do wszystkich poza sobą i taaaaak dalej.

Nazywała się Aelin Ashryver Galathynius i nie było w niej strachu.”

A to w tłumaczeniu znaczy, że Aelin już leci kogoś skopać. I to idealne zdanie na zakończenie książki, chociaż... NO JA DALEJ NIE ROZUMIEM JAK MOŻNA URWAĆ W TAKIM MOMENCIE!
A teraz na tapetę idzie Manon Czarnodzioba, dziedziczka Martony Czarnodziobej, przywódczyni najsilniejszego sabatu ich rodu. O Manon mogę powiedzieć, że jest kolejnym zaskoczeniem. Niby wiedźma bez serca, bezwzględna i krwiożercza, a jej zachowanie w pewnych momentach odbiega od norm. Tutaj wspomnę, że jestem naprawdę wielką przeciwniczką znęcania się nad zwierzętami, nawet jeśli to wielkie, niebezpieczne wywerny i dlatego Manon dostała ode mnie ogromne plusy. Prawie się rozkleiłam przy scenach z wywerną wystawioną na przynętę dla innych wywern. A potem stwierdziłam, że kocham Manon za sam fakt, że może i z przypadku, ale uratowała tą „przynętę”, a w dodatku ją wybrała, a to nie był jedyny taki moment. Poza tym znowu, dziewczyna ma tak ukształtowany charakter, że ani trochę mnie nie irytuje, bogowie, ja czekałam na rozdziały z nią jak dziecko na Gwiazdkę!
Kolejną postacią, którą mamy tu wprowadzoną jest Aedion Ashryver, kolejne zaskoczenie, kolejna miłość. Kochałam go od samego początku, chociaż chyba powinnam go wtedy znienawidzić. Mogę o nim powiedzieć jedno, jest idealnym przykładem niesamowitego działania genetyki. Jeśli kochacie Aelin, Aediona też pokochacie. Nawet, jeśli jest generałem jednego z najlepszych oddziałów króla Adarlanu.

„– Może więc kiedyś i ja stanę się twą dziwką?
– Wątpię, byś dożył tych czasów – prychnął książę.”

Bezczelność pełną gębą. Mamy też cudowną scenę, jak Aedion wpycha Doriana w krzaki róż. Ale chwila, stop. Przypominam, że ma na nazwisko Ashryver, tak, kuzyn Aelin. No zgadujcie, czy mógł zdradzić swoją królową. Ja powiem tak, znowu Maas wykazała się talentem do tworzenia postaci i zaskakiwania czytelników, a nie mogła też odpuścić dodania do tego przynajmniej odrobiny cierpienia.

Aediona Ashryvera zwano Wilkiem, generałem, księciem, zdrajcą i mordercą. Był każdą z tych osób, a do tego wieloma innymi. Najbardziej lubił jednak stawać się kłamcą, oszustem i manipulatorem, o czym wiedzieli tylko ci, którzy byli mu najbliżsi. Ci, którzy go nie znali, nazywali go Dziwką Adarlanu. Było w tym określeniu wiele prawdy, tak wiele, że Aedion nigdy mu się nie sprzeciwiał.”

„– Ale tron z rogów został spalony, Aedionie. Królowa nie będzie miała gdzie zasiąść.
A więc zbuduję nowy, z kości jej wrogów.”

No właśnie. Jeśli ktoś potrzebował zobrazowania całej tęsknoty ludu Terrasenu, ich tragedii, wierności i gotowości do walki za Aelin, to Aedion jest do tego idealny. Cały czas daje do zrozumienia, że jest w stanie zrobić wszystko dla Aelin i dla buntowników. Znowu dostaję więcej cierpienia i cudownego charakteru do kochania!

„– Możecie spłonąć w piekle, potwory, bo nadchodzi moja królowa, a ona przybije was do ścian tego cholernego zamku. Ja zaś nie mogę się doczekać chwili, gdy pomogę jej wypruwać z was flaki, świnie!”

Ding, ding, ding, dziesięć punktów dla Ashryvera. Napisałabym, co zrobił chwilę wcześniej, żeby jeszcze lepiej zobrazować, jak bardzo kocha Aelin, ale takiego spojlera nie dam.
A jak już w tematach cierpienia się poruszamy to czas na mojego ukochanego dzieciaczka! Dorian Havilliard, mój najcudowniejszy książę... A co mi tam! Mój król! I guzik mnie obchodzi wszystko, Chaol doskonale go określił jako prawdziwego króla. I w nim kocham naprawdę wszystko, od początku, do końca, od krojenia chleba widelcem, do składowania w komnatach gigantycznych stosów książek. Bogowie, przysięgam, jakby taki Dorian istniał, rzuciłabym zasadę „mam wywalone na związki, a tobie zasugeruję zainteresowanie facetami”! W dodatku jest w nim tyle cierpienia (to chyba najczęściej powtarzające się słowo w tym poście...), a to tylko przez to, że chce chronić swoich bliskich. Naprawdę, kiedy porównuję go z jego ojcem zastanawiam się, jak to się stało, że z kogoś tak okropnego powstał ktoś tak cudowny. Na chwilę obecną mam tyle materiałów, że napisanie czegoś w stylu „Czemu król Havilliard jest najgorszym rodzicem pod słońcem, nawet jeśli uwzględniasz Kronosa, Vlanetine'a Morgensterna i Walburgę Black?”. Ten człowiek jest po prostu... Ugh! Cały czas mam wrażenie, że już nie da się być gorszym, a potem on znowu coś robi i nienawidzę go jeszcze bardziej! A wracając do Doriana, chciałabym go przygarnąć do siebie i schować przed wszelkim złem.

Nie był w stanie uciec przed swą koroną.”

Oh honey... Kolejne trafione stwierdzenie. Jak tu napisać cokolwiek o jakiejkolwiek postaci, skoro autorka daje tak idealne definicje? W tym jest praktycznie wszystko, co powoduje cierpienie Doriana. Bo gdyby nie to, że jest księciem i musi zostać królem, bo jego brat byłby jeszcze gorszy od ich ojca, to już dawno rzuciłby wszystko i pewnie stanąłby po innej stronie. Poświęca praktycznie wszystko dla przyjaciół, a to, co dzieje się na koniec... Uh, serio, jeśli myślisz, że Twoi rodzice są okropni, pomyśl o Dorianie.
A na koniec Rowan. Kuźwa, wiecie, co mnie zirytowało? Tłumaczenie jego nazwiska! Nie wiem, czy to miało jakiś cel, ale „Rowan Biały Cierń” brzmi zbyt słabo jak na tą postać. Jeśli szukacie księcia z bajki, to Rowan na pewno nie jest dla Was. Nie przyjedzie na białym koniu, za to przyleci jako biały jastrząb. Nie będzie miły, powie, że masz coś zrobić, bo „tak postanowił”, jeśli będzie trzeba, doprowadzi cię na skraj wytrzymałości, żeby osiągnąć efekt.

Nie wolno gryźć kobiet innych mężczyzn.”

Nie mam pytań, Rowan, po prostu nie mam pytań! Nie każdy go polubi, bo niezły z niego upierdliwiec, ale chyba najbardziej to w nim lubię, bo dzięki temu tak się kłóci z Celaeną. A jakie te kłótnie są złote! Poza tym pan dołącza do składu „Nieśmiertelność jest do bani”. Ale powiem też, że wszystko robi z jakiegoś powodu, to, jak traktuje Celaenę, ma ją zmobilizować i wcale nie jest tak, że się nią nie przejmuje. Co mogę powiedzieć? Jego po prostu trzeba zrozumieć. Na początku trochę mnie wkurzał, ale idzie się do niego przekonać, a jego relacja z Aelin jest rozwalająca.


Podsumowując: jeśli czytaliście Szklany Tron, to raczej nie muszę Was przekonywać, do sięgania po kolejne części, ale mogę obiecać, że Dziedzictwo Ognia zrobi na Was jeszcze większe wrażenie. Naprawdę, autorka z każdą kolejną częścią wydaje się pisać coraz lepiej, tak samo postacie biją kolejne rekordy w podbijaniu mojego serca lub wręcz na odwrót. Jak już zacznie się czytać, to praktycznie nie chce się odkładać książki, ewentualnie może pojawić się chęć rzucenia książką. Nie mam do czego się przyczepić, poza tym tłumaczeniem nazwiska Rowana. Podziwiam autorkę za to, jak wszystko musiała zaplanować, nie mam pojęcia, przez ile czasu to dopracowywała, ale efekt powala na kolana. Nie zostaje mi nic innego, jak dać 10/10 i z niecierpliwością czekać na kolejne części.

10 komentarzy:

  1. Dopiero druga część przede mną, więc zobaczymy czy po tę też sięgnę. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po drugiej części naprawdę ciężko nie sięgnąć po kolejną. Miłego czytania :D

      Usuń
  2. Nic tylko czytać ;) Maas ma talent, nie da się ukryć i wreszcie jest ktoś, kto stworzył twardą bohaterkę, a nie kolejną mimozę uwieszoną na ramieniu macho ;)
    Już zacieram rączki na myśl o lekturze ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja to chciałabym wiedzieć, skąd Maas czerpie pomysły, co do bohaterów to ma naprawdę niezły talent, jeszcze żadnej jej postaci nie znienawidziłam za złą kreację. No i Celaena... Takie bohaterki to najcudowniejsze skarby. <3

      Usuń
  3. Matko! Najlepsza recenzja ever, jaką czytałam! Dziękuję za to! Bardzo! Bardzo! Bardzo!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Matko! Aż się zarumieniłam. Nie ma za co, to ja dziękuję. :D

      Usuń
  4. Seria wciąż przede mną, jednak wiele dobrego o niej słyszałam i bardzo chciałabym ją poznać. :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Nawet w wywiadzie z Maas na końcu "Szklanego tronu" jest powiedziane, że pracowała nad książką przez 10 lat – efekty jak najbardziej widoczne! Uwielbiam tę serię, na samo wspomnienie o niej chce mi się płakać, niekoniecznie ze smutku, a z nadmiaru emocji, jakie towarzyszą mi przy czytaniu tej książki, choć jestem dopiero po "Koronie w mroku"; "Dziedzictwo ognia" kupię dopiero po dniu dziecka. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I to właśnie potwierdza moją teorię, że ona ma taką tajemną piwnicę, gdzie trzyma plan na zniszczenie swoich czytelników! Kosmicznie ją podziwiam. W końcu ktoś mnie rozumie, ja po "Koronie w mroku" byłam zupełnie rozwalona emocjonalnie, "Dziedzictwo ognia" załatwiło mnie jeszcze bardziej, a teraz czytam "Królową cieni" i... Eh, po pierwszym rozdziale jestem w rozsypce. Polecam czytać dalej jak najszybciej, bo Maas coraz bardziej się rozkręca. :D

      Usuń
  6. Ja nie znoszę Aelin, ale Aediona lubię.. jestem jakaś dziwna.

    OdpowiedzUsuń