Menu

środa, 28 października 2015

43. Nigdy nie ufajcie gołębiom i umierajcie dzielnie!

Seria: Magnus Chase i bogowie Asgardu
Tytuł: Miecz Lata
Autor: Rick Riordan
Wydawnictwo: Galeria Książki
Ilość stron: 512
















Tak, jestem nerdem. I co mi zrobisz?”

Magnus Chase zawsze sprawiał kłopoty. Od tajemniczej śmierci matki mieszkał samotnie na ulicach Bostonu, przeżywając dzięki sprytowi, który pozwalał mu być zawsze o krok przed policją i kuratorami. Pewnego dnia odnalazł go wuj – chłopak nigdy wcześniej go nie widział, ale matka mówiła, że jest niebezpieczny. Wuj wyjawił mu niezwykły sekret: Magnus jest synem nordyckiego boga. Mity wikingów są prawdą. Bogowie Asgardu szykują się na wojnę. Trolle, olbrzymi i jeszcze gorsze potwory budzą się na dzień ostateczny.
Aby zapobiec Ragnarokowi, Magnus musi przeszukać Dziewięć Światów i znaleźć broń zaginioną od tysięcy lat. Kiedy atak ognistych olbrzymów zmusza go do wyboru między własnym bezpieczeństwem a życiem setek niewinnych ludzi, Magnus podejmuje śmiertelnie niebezpieczną decyzję. Czasami jedynym sposobem na rozpoczęcie nowego życia jest śmierć… 


Tak, schemat raczej znany, jest sobie młody bohater z problemami, jest sobie koniec świata, trochę nadprzyrodzonych sił i tak dalej i tak dalej. Tak, brzmi jak nowa wersja „Percy'ego Jacksona”. Tak, to jest coś innego! O ludzie, po 70 stronach śmiałam się jak wariatka z ludzi, którzy wybrzydzali, że Riordan pisze to tylko dla kasy i ta seria będzie do niczego. Serio, dla mnie Magnus przebił wszystkie serie z Percym i trylogię o rodzeństwie Kane'a, a to wyczyn. Ale jednak nigdy tak szybko nie stwierdziłam, że „O, ten koleś będzie moim ziomem!”. Jednak Magnus... Bogowie, to śmiesznie zabrzmi, jeśli powiem o bezdomnym chłopaku, że wygrał wszystko? Nawet jeśli umarł w jednym z pierwszych rozdziałów. Mam wrażenie, że Rick starał się stworzyć postać, która z jednej strony jest nieidealnym herosem (NIE, NIE HEROSEM W SENSIE PÓŁBOGIEM, BO ELF ZDZIELI WAS KAMIENIEM RUNICZNYM W GŁOWY!), a z drugiej byłby dobrym kumplem jego czytelników. (Dobra, nie wszystkich, ciiii, bywam egoistką.) No bo... Tak, on jest nerdem. I co mu zrobicie? A poza tym ma cudowne teksty, poczucie humoru na poziomie „Lucy umiera ze śmiechu”, miłość do falafeli, jego sposób bycia, awersja do kontaktu fizycznego... Co tu można powiedzieć, postać o imieniu Magnus nie może nie być niesamowita! Już sama dedykacja to sugerowała. A poza tym kreacja bohaterów jest w tej książce powalająca, Blitzen i Heartstone to moje dzieciaczki! Szczególnie Heart, kocham elfy, przekochane elfy są jeszcze lepsze! Tak, adoptuję go...
Dobrze, po kolei. Naprawdę, jeśli ktoś jeszcze powie, że ta książka jest robiona dla hajsu i jest niczym przy PJ to osobiście rzucę w niego Mieczem Lata! Jasne, „Krew Olimpu” jakoś niezbyt wyszła (ale i tak rozdziały Nico i Reyny były przecudowne, tak zbaczając z tematu), ale to nie znaczy, że Riordan powinien przestać pisać, szczególnie, kiedy tworzy takie cuda, jak „Miecz Lata”. Pod wszelkimi względami ta książka jest dla mnie czymś niesamowitym, no tylko trzeba wykopać Annabeth na księżyc, grrrr... (Serio, czy ona do wszystkich ma stosunek „Jesteście niedorobieni umysłowo, bo ja jestem dzieckiem Ateny”???? Bo odnoszę takie wrażenie.) Zawsze sądziłam, że kochany wujcio Trolldan zdobył się już na wszystko, że mitologia już nie będzie bardziej pokręcona. A wtedy Magnus dostał opieprz od gigantycznej wiewiórki, klnącej z wprawą rodowitego Polaka, która lata po Drzewie Świata i denerwuje smoka i orła na jego końcach. Tak, trochę czytałam o mitologii nordyckiej wcześniej i wyobrażałam sobie Ratatosk jako niegroźne stworzenie. Poza tym zmartwychwstające dziki i kozy, kozy mieszkające na drzewie i dające pitny miód, kozy ciągnące rydwan Thora (to te same, co zmartwychwstające, ta wielofunkcyjność)... Ok, jest sporo kóz. A sam Thor... Tak, to młotek. Thor jest wielkim młotem w każdym wydaniu, ale to już jakby lepsze niż marvelowskie. A o Thorze wspominam ponieważ czuję się głupio, bo okazuje się, że nawet bóg latający między światami, żeby zabijać olbrzymy ma czas na oglądanie seriali, a ja dalej tkwię w trzecim sezonie „Gry o Tron”... No nieważne. Po prostu okazało się, że mitologia nordycka to jak podróż po galaktyce na latającym kocie strzelającym laserami z oczu. Już nawet nie pytam, kto, co brał, żeby stworzyć takie rzeczy. Tfu! Co ja gadam! Nie tylko mitologia, ta książka to jeszcze większy odpał! I za to kocham tego autora.
Pytanie za milion: za co jeszcze kocha się Riordana? A no za złote cytaty, a przy okazji to, że ma talent do tworzenia postaci, które są zdolne mówić takie rzeczy. Chciałabym umieć tu wyrazić, czemu ta książka tak bardzo mi się spodobała, ale chyba stało się do mnie tak oczywiste, że ciężko mi to jakoś przetłumaczyć. Między kartkami jest tyle niesamowitości, wariactwa, kochaności i wszystkiego innego, że powinny być jakieś ostrzeżenia na okładce! To po prostu kwintesencja wszystkiego, co u Riordana najlepsze. A do tego tytuły rozdziałów... Szkoda, że nie ma spisu treści, bo chętnie bym Wam je pokazała.
Co do fabuły – biegnijmy! Chyba z takiego założenia wyszedł autor (znowu). Przy tej książce nie ma spokojnych momentów, kiedy to możesz usiąść i odpocząć, cały czas coś się dzieje. W jednej chwili Magnus jest po prostu bezdomnym dzieciakiem, potem nagle umiera, okazuje się, że jednak jako tako żyje (sprawa dość skomplikowana), ale coś nie wychodzi, trochę zabijania, trochę zmartwychwstawania, wielkie wiewiórki, pokręcone krasnoludy, przykre historie z elfami, bogowie, koniec świata, zapobiec końcu świata, olbrzymy są jakieś nie teges, pamiętacie o końcu świata? A przy okazji musicie cały czas pamiętać o falafelach! A przy okazji wychodzi na to, że mroczne elfy tak serio nie są elfami. Krasnoludy słuchają Taylor Swift... Deal with Riordan! I prawie zapomniałam o kaczkach... W tej książce jest tyle kaczek, że chyba będę potrzebowała psychoterapeuty... Brrr, wstrętne stworzenia! Ale, żeby nie było, to nie tylko komedia. Poważnie, były momenty, kiedy chciało mi się płakać, tulić te postacie, przywalić komuś twarz... Na koniec prawie miałam zawał! Komplet emocji zebrany, a teraz wracajcie do pokeballa.

Po czym umarłem. Koniec.”

To chyba idealne podsumowanie. No bo jak to mam czekać rok na drugą część?! (Przy okazji, po polsku to będzie „Młot Thora” <---- Bardzo mnie to bawi, bo na moje Thor sam w sobie jest już młotem.) Dla mnie to było jak kilka dni na karuzeli kosmicznego poczucia humoru, jednej z bardziej zakręconych mitologii, cudownych postaci, a przy okazji bombardowania emocjami. Co tu mówić, cały Riordan, tym razem mamy fuzję wszystkiego, co charakteryzowało jego poprzednie serie, poczucie humoru wyskoczyło poza wszelką skalę, typowe dla tego autora trollowanie czytelników, naprowadzaniu ich na fałszywe tropy i mieszanie w głowach po prostu musiało się znaleźć, jak wcześniej uważałam mitologię egipską w wersji wujka Ricka za najbardziej zakręconą, tak zdetronizowała ją mitologia nordycka, główny bohater jest kimś, z kim mogłabym dzielić mózg, a i mam wrażenie, że jest to seria skierowana do trochę starszej grupy wiekowej niż „Percy Jackson”. To mamy komplet. I chcę już więcej! A tej części daję 10/10, nawet jeśli Annabeth w kilku zdaniach potrafiła doprowadzić mnie do szewskiej pasji.

A na koniec muszę dodać ten cudowny cytat:
„Chodzi o to, że ten sznur jest lepszy! Nazwałem go Andskoti, Przeciwnik. Został utkany z najpotężniejszych paradoksów w dziewięciu światach: z wi – fi bez lagów, szczerości polityka, drukarki, która drukuje, zdrowej żywności przygotowanej na głębokim tłuszczu oraz interesującej książki do gramatyki!”

Tak, wielka mitologia nordycka z wi – fi bez lagów, mitologia w mitologii? (A więcej szukajcie w książce, bo chyba musiałabym ją tutaj w całości przepisać.)




2 komentarze:

  1. Bardzo fajna recenzja, ale dla mnie za dużo tekstu, nie oddzielasz go, nie wstawiasz fotek… Gdybym desperacko nie szukała recenzji o Magnusie, pewnie przeszłabym obojętnie obok twojego bloga. Przepraszam, jeśli cię uraziłam - nie chcę wybrzydzać, tylko konstruktywnie skrytykować ;)
    Ogólnie zachęciłaś mnie do kupna Magnusa. Księgarnio, nadchodzę!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, w porządku. :) Nie wstawiam fotek, bo nigdy nie umiem ich jakoś umiejscowić w tekście, zawsze mam wrażenie, że wygląda to kiczowato... No i cierpię na słowotok, staram się z nim walczyć, ale takie "spaczenie" pseudopisarza, że jak jest mało tekstu, to coś nie gra.
      *Nie mój blog, jestem tu tylko takim pomniejszym diabełkiem.
      Ale miło słyszeć, że jednak Cię zachęciłam. ;)

      Usuń