Seria: Magnus Chase i
bogowie Asgardu
Tytuł: Miecz Lata
Autor: Rick Riordan
Wydawnictwo: Galeria
Książki
Ilość stron: 512
„Tak,
jestem nerdem. I co mi zrobisz?”
Magnus Chase zawsze sprawiał kłopoty. Od tajemniczej śmierci matki mieszkał samotnie na ulicach Bostonu, przeżywając dzięki sprytowi, który pozwalał mu być zawsze o krok przed policją i kuratorami. Pewnego dnia odnalazł go wuj – chłopak nigdy wcześniej go nie widział, ale matka mówiła, że jest niebezpieczny. Wuj wyjawił mu niezwykły sekret: Magnus jest synem nordyckiego boga. Mity wikingów są prawdą. Bogowie Asgardu szykują się na wojnę. Trolle, olbrzymi i jeszcze gorsze potwory budzą się na dzień ostateczny.
Aby zapobiec Ragnarokowi, Magnus musi przeszukać Dziewięć Światów i znaleźć broń zaginioną od tysięcy lat. Kiedy atak ognistych olbrzymów zmusza go do wyboru między własnym bezpieczeństwem a życiem setek niewinnych ludzi, Magnus podejmuje śmiertelnie niebezpieczną decyzję. Czasami jedynym sposobem na rozpoczęcie nowego życia jest śmierć…
Tak, schemat raczej
znany, jest sobie młody bohater z problemami, jest sobie koniec
świata, trochę nadprzyrodzonych sił i tak dalej i tak dalej. Tak,
brzmi jak nowa wersja „Percy'ego Jacksona”.
Tak, to jest coś innego! O ludzie, po 70 stronach śmiałam się jak
wariatka z ludzi, którzy wybrzydzali, że Riordan pisze to tylko dla
kasy i ta seria będzie do niczego. Serio, dla mnie Magnus przebił
wszystkie serie z Percym i trylogię o rodzeństwie Kane'a, a to
wyczyn. Ale jednak nigdy tak szybko nie stwierdziłam, że „O,
ten koleś będzie moim ziomem!”. Jednak
Magnus... Bogowie, to śmiesznie zabrzmi, jeśli powiem o bezdomnym
chłopaku, że wygrał wszystko? Nawet jeśli umarł w jednym z
pierwszych rozdziałów. Mam wrażenie, że Rick starał się
stworzyć postać, która z jednej strony jest nieidealnym herosem
(NIE, NIE HEROSEM W SENSIE PÓŁBOGIEM, BO ELF ZDZIELI WAS KAMIENIEM
RUNICZNYM W GŁOWY!), a z drugiej byłby dobrym kumplem jego
czytelników. (Dobra, nie wszystkich, ciiii, bywam egoistką.) No
bo... Tak, on jest nerdem. I co mu zrobicie? A poza tym ma cudowne
teksty, poczucie humoru na poziomie „Lucy umiera ze śmiechu”,
miłość do falafeli, jego sposób bycia, awersja do kontaktu
fizycznego... Co tu można powiedzieć, postać o imieniu Magnus nie
może nie być niesamowita! Już sama dedykacja to sugerowała. A
poza tym kreacja bohaterów jest w tej książce powalająca, Blitzen
i Heartstone to moje dzieciaczki! Szczególnie Heart, kocham elfy,
przekochane elfy są jeszcze lepsze! Tak, adoptuję go...
Dobrze, po kolei.
Naprawdę, jeśli ktoś jeszcze powie, że ta książka jest robiona
dla hajsu i jest niczym przy PJ to osobiście rzucę w niego Mieczem
Lata! Jasne, „Krew Olimpu” jakoś
niezbyt wyszła (ale i tak rozdziały Nico i Reyny były przecudowne,
tak zbaczając z tematu), ale to nie znaczy, że Riordan powinien
przestać pisać, szczególnie, kiedy tworzy takie cuda, jak „Miecz
Lata”. Pod wszelkimi względami
ta książka jest dla mnie czymś niesamowitym, no tylko trzeba
wykopać Annabeth na księżyc, grrrr... (Serio, czy ona do
wszystkich ma stosunek „Jesteście niedorobieni umysłowo, bo ja
jestem dzieckiem Ateny”???? Bo odnoszę takie wrażenie.) Zawsze
sądziłam, że kochany wujcio Trolldan zdobył się już na
wszystko, że mitologia już nie będzie bardziej pokręcona. A wtedy
Magnus dostał opieprz od gigantycznej wiewiórki, klnącej z wprawą
rodowitego Polaka, która lata po Drzewie Świata i denerwuje smoka i
orła na jego końcach. Tak, trochę czytałam o mitologii nordyckiej
wcześniej i wyobrażałam sobie Ratatosk jako niegroźne stworzenie.
Poza tym zmartwychwstające dziki i kozy, kozy mieszkające na
drzewie i dające pitny miód, kozy ciągnące rydwan Thora (to te
same, co zmartwychwstające, ta wielofunkcyjność)... Ok, jest sporo
kóz. A sam Thor... Tak, to młotek. Thor jest wielkim młotem w
każdym wydaniu, ale to już jakby lepsze niż marvelowskie. A o
Thorze wspominam ponieważ czuję się głupio, bo okazuje się, że
nawet bóg latający między światami, żeby zabijać olbrzymy ma
czas na oglądanie seriali, a ja dalej tkwię w trzecim sezonie „Gry
o Tron”... No nieważne. Po
prostu okazało się, że mitologia nordycka to jak podróż po
galaktyce na latającym kocie strzelającym laserami z oczu. Już
nawet nie pytam, kto, co brał, żeby stworzyć takie rzeczy. Tfu! Co
ja gadam! Nie tylko mitologia, ta książka to jeszcze większy
odpał! I za to kocham tego autora.
Pytanie za milion: za
co jeszcze kocha się Riordana? A no za złote cytaty, a przy okazji
to, że ma talent do tworzenia postaci, które są zdolne mówić
takie rzeczy. Chciałabym umieć tu wyrazić, czemu ta książka tak
bardzo mi się spodobała, ale chyba stało się do mnie tak
oczywiste, że ciężko mi to jakoś przetłumaczyć. Między
kartkami jest tyle niesamowitości, wariactwa, kochaności i
wszystkiego innego, że powinny być jakieś ostrzeżenia na okładce!
To po prostu kwintesencja wszystkiego, co u Riordana najlepsze. A do
tego tytuły rozdziałów... Szkoda, że nie ma spisu treści, bo
chętnie bym Wam je pokazała.
Co do fabuły –
biegnijmy! Chyba z takiego założenia wyszedł autor (znowu). Przy
tej książce nie ma spokojnych momentów, kiedy to możesz usiąść
i odpocząć, cały czas coś się dzieje. W jednej chwili Magnus
jest po prostu bezdomnym dzieciakiem, potem nagle umiera, okazuje
się, że jednak jako tako żyje (sprawa dość skomplikowana), ale
coś nie wychodzi, trochę zabijania, trochę zmartwychwstawania,
wielkie wiewiórki, pokręcone krasnoludy, przykre historie z elfami,
bogowie, koniec świata, zapobiec końcu świata, olbrzymy są jakieś
nie teges, pamiętacie o końcu świata? A przy okazji musicie cały
czas pamiętać o falafelach! A przy okazji wychodzi na to, że
mroczne elfy tak serio nie są elfami. Krasnoludy słuchają Taylor
Swift... Deal with Riordan! I prawie zapomniałam o kaczkach... W tej
książce jest tyle kaczek, że chyba będę potrzebowała
psychoterapeuty... Brrr, wstrętne stworzenia! Ale, żeby nie było,
to nie tylko komedia. Poważnie, były momenty, kiedy chciało mi się
płakać, tulić te postacie, przywalić komuś twarz... Na koniec
prawie miałam zawał! Komplet emocji zebrany, a teraz wracajcie do
pokeballa.
„Po
czym umarłem. Koniec.”
To chyba idealne podsumowanie. No bo jak to mam czekać
rok na drugą część?! (Przy okazji, po polsku to będzie „Młot
Thora” <---- Bardzo mnie to bawi, bo na moje Thor sam w
sobie jest już młotem.) Dla mnie to było jak kilka dni na karuzeli
kosmicznego poczucia humoru, jednej z bardziej zakręconych
mitologii, cudownych postaci, a przy okazji bombardowania emocjami.
Co tu mówić, cały Riordan, tym razem mamy fuzję wszystkiego, co
charakteryzowało jego poprzednie serie, poczucie humoru wyskoczyło
poza wszelką skalę, typowe dla tego autora trollowanie czytelników,
naprowadzaniu ich na fałszywe tropy i mieszanie w głowach po prostu
musiało się znaleźć, jak wcześniej uważałam mitologię egipską
w wersji wujka Ricka za najbardziej zakręconą, tak zdetronizowała
ją mitologia nordycka, główny bohater jest kimś, z kim mogłabym
dzielić mózg, a i mam wrażenie, że jest to seria skierowana do
trochę starszej grupy wiekowej niż „Percy Jackson”. To
mamy komplet. I chcę już więcej! A tej części daję 10/10, nawet
jeśli Annabeth w kilku zdaniach potrafiła doprowadzić mnie do
szewskiej pasji.
A na koniec muszę dodać ten cudowny cytat:
„Chodzi
o to, że ten sznur jest lepszy! Nazwałem go Andskoti, Przeciwnik.
Został utkany z najpotężniejszych paradoksów w dziewięciu
światach: z wi – fi bez lagów, szczerości polityka, drukarki,
która drukuje, zdrowej żywności przygotowanej na głębokim
tłuszczu oraz interesującej książki do gramatyki!”
Tak, wielka mitologia nordycka z wi – fi bez lagów,
mitologia w mitologii? (A więcej szukajcie w książce, bo chyba
musiałabym ją tutaj w całości przepisać.)