Tytuł: Dziedzictwo Ognia/Heir of
Fire
Autor: Sarah J. Maas
Wydawnictwo: Uroboros
Ilość stron: 654
Celaena
Sardothien przeżyła już wiele – brutalne szkolenia, niewolę,
turniej o pozycję Królewskiej Obrończyni… Tym razem jednak
przyjdzie się jej zmierzyć z własnymi demonami, z ciężarem jej
dziedzictwa. Aby uzyskać informacje – kluczowe w wojnie z okrutnym
królem Adarlanu – musi nauczyć się panować nad ogniem, który
nosi w sobie. Podczas gdy codziennie ćwiczy pod czujnym okiem
nieśmiertelnego Rowana, król wciela w życie kolejne z jego
mrocznych planów. Jednak i na dworze władcy zawiązują się
sojusze, mające na celu zakończenie jego panowania i przywrócenie
magii na kontynencie.
Celaena,
nieświadoma tego, co się dzieje w Rifthold, ma jeden cel – dostać
się do legendarnego Doranelle, którym rządzi Maeve, i uzyskać
odpowiedzi na nurtujące ją pytania. Jak jej władca zdołał usunąć
magię? Co zrobić, by ją przywrócić? Jednak opanowanie jej mocy
to niejedyna rzecz, z którą będzie musiała się przedtem zmierzyć
– król Adarlanu już o to zadbał. Czy dziewczynie uda się wyjść
cało z koszmaru, jaki zgotował jej władca pozbawionego magii
kontynentu? Co jeszcze planuje król? I jaki los czeka rebeliantów?
Uprzejmie
uprzedzam, że wszystko poniżej zawiera spojlery do poprzednich
części.
No i od czego tu zacząć? Mogłabym powiedzieć, jak
bolało czekanie na tą książkę, jak prawie umarłam, kiedy
tydzień przed premierą się dowiedziałam, że mój egzemplarz
czeka na odebranie w empiku, jak pobiłam osobisty rekord prędkości
idąc po nią... Ale najważniejsze, co powinnam tu napisać, to
ostrzeżenie. Ta seria zabija. I nie, nie jest to taka szybka śmierć.
Umierałam, umarłam, umieram, będę umierać dalej, a na koniec
autorka zniszczyłaby moją duszę, gdybym nie sprzedała jej za
kolejne części. A w dodatku jak już się zacznie, to chce się
więcej. Możesz mieć zniszczoną psychikę, cierpieć razem z
postaciami, wiedzieć, że następne rozdziały tylko bardziej cię
zranią, ale i tak cały czas nie ma się dosyć. W dodatku każda
książka wypada coraz lepiej, naprawdę, po każdej książce
stwierdzałam, że to już chyba szczyt, że lepiej nie może być,
że postacie nie mogą bardziej cierpieć, być przeze mnie jeszcze
mocniej kochane lub nienawidzone, ale nie. Zawsze się mylę! A
najgorsze jest to, że wiem, jaką przyjemność to sprawia autorowi!
Naprawdę jest tyle rzeczy, o których chciałabym tu
powiedzieć i nie wiem, od której strony to ugryźć. Tyle cudownych
postaci i znanych i zupełnie nowych, tyle uczuć, cudownych cytatów
(zaznaczyłam dokładnie 52, chociaż powinnam zaznaczyć całą
książkę, a najwięcej poszło na Doriana, Aediona, Celaenę i
Rowana, no cóż, to chyba nazywa się obsesja), nowych informacji,
no i jak tu nie kochać tej książki? A już znam spojlery do
czwartej części, aż dziwne, że jeszcze nie wybuchłam. Chyba
powinnam się uspokoić. (Nope.)
Na początku byłam trochę niepewna, czy aby na pewno
po takiej długiej przerwie (Koronę w Mroku czytałam gdzieś w
styczniu, nowelki w czerwcu) dam radę się wczuć w fabułę, czy
czegoś nie zapomnę i tym podobne. No i pierwsze zaskoczenie –
pierwsze zdanie od razu mi przypomniało, czemu tak bardzo kocham
główną bohaterkę, całą serię i autorkę. Spodziewałam się
innego początku, sądziłam, że Celaena wybierze się na dwór
Ashryverów czy coś w tym stylu... Tymczasem książka zaczyna się
od zabójczyni leżącej na dachu, kradnięcia chleba i wina...
Chwila, co? Grunt, to zaskoczyć czytelnika już na początku. Ale
tak spokojnie za długo nie będzie. Fabuła opiera się głównie na
treningu Celaeny pod okiem niezwykle „uprzejmego” Rowana, chociaż
głównie polega on na tym, że co chwila pakują się w kłopoty,
kłócą się, obrażają... Gdyby nie to, że nie chciałam brudzić
książki tłustymi śladami, zrobiłabym sobie popcorn i na okrągło
czytałabym ich kłótnie. Są jeszcze dwa główne wątki:
wydarzenia na dworze w Adarlanie, sporo tu perspektywy Chaola, bo to
głównie z jego inicjatywy dzieje się dość sporo, a trzecim są
wiedźmy i wywerny. Tak, Maas postanowiła rozwinąć wątek wiedźm
i dała do tego wywerny i za to kocham ją jeszcze bardziej! No i
tutaj poznajemy Manon, dziedziczkę Czarnodziobych. Bogowie, kolejna
postać do uwielbiania i kolejna, która sporo namiesza! Bardzo
chciałabym wiedzieć, gdzie przyjmują do ich sabatów, gdzie można
dostać własną wywernę, zgłosiłabym się bez zastanowienia!
Wątek Manon i jej Abraxosa jest naprawdę cudowny, kojarzy się
trochę z „Jak wytresować smoka” tylko jest pozbawiony bajkowej
otoczki, brutalniejszy no i to jednak wiedźma bez serca i
krwiożercza bestia wyhodowana przez najbardziej przeżartego złem
króla. Zabawne, mam przeczucie, że w końcu staną po drugiej
stronie barykady.
Kolejną rzeczą, za którą kocham te książki są
cudowne opisy i kreacja świata. Chciałabym wiedzieć, na czym Maas
się opierała tworząc chociażby mitologię Erilei. Czasami myślę,
że nastąpiło tu zderzenie najróżniejszych mitologii, w tej
części sporą rolę odgrywają Fae, dodajmy do tego inne wymiary,
demoniczne książęta, magię. W połączeniu ze sobą całokształt
wygląda jak moja nowa miłość. I naprawdę podziwiam autorkę za
to, że tak zręcznie łączy to wszystko w spójny twór, w którym
każdy element odgrywa jakąś rolę. Gdybym ja tak potrafiła...!
Trzeba też zauważyć, że to trzecia część z prawdopodobnych
sześciu, jesteśmy dokładnie w połowie, a ja naprawdę nie jestem
w stanie wiele przewidzieć. Dowiadujemy się rzeczy, które pomagają
odnaleźć się w fabule, ale mam wrażenie, że praktycznie żaden z
wątków nie dostał jeszcze swojego zakończenia, a udało mi się
też wyczytać, że po czwartej części wcale nie mamy o wiele
więcej wskazówek, podobno większość jest po prostu dalej
rozwijana. Wydaje mi się, że tak naprawdę dopiero ta ostatnia
część będzie wielkim wyjaśnieniem. To tak, jakby kolejne części
były dopiero przygotowaniem do wielkiego wybuchu, a skoro teraz
czuję się, jakby Dziedzictwo Ognia było bombą masowego
rażenia, to na koniec czeka mnie coś na skalę powstania
wszechświata.
Może przez chwilę zajmę się Fae. W tej serii
naprawdę zakochałam się w tej rasie, wykluczając Maeve, która
jest wstrętną żmiją godną porównania do Walburgi Black, tylko
nieśmiertelnej i bezdzietnej. Ale wracając do samej rasy, Celaena
spędza sporo czasu mieszkając między pół-Fae z dodatkiem
jednego, upierdliwego Rowana, którym zaraz się zajmę. Autorka
poszerza historię o różne tradycje Fae, moją ulubioną jest chyba
ta z wybieraniem sobie towarzysza życia (dooobra, cudowne jest to,
że nie jest to jak małżeństwo, a bardziej jak parabatai z
Kronik Nocnych Łowców z przyzwoleniem na relację romantyczną).
„Towarzysz
życia – a nie mąż. Fae mieli towarzyszy, z którymi tworzyli
nierozerwalne związki, silniejsze od małżeństwa, wykraczające
poza ich śmiertelne życie.”
A najcudowniejsze jest to, że mamy taką relację
przedstawioną na przykładzie dwóch pół-Fae, dokładniej dwóch
mężczyzn. (Yhym, typowe dla mnie, zwracam uwagę na relację dwóch
facetów, okay, każdy ma swoje dziwactwa, moje są po prostu
większe.) Czasami naprawdę miałam wrażenie, że to coś, jak
parabatai, szczególnie, kiedy Malakai robił się nadopiekuńczy
wobec Emrysa i warczał na Celaenę. Kolejną trochę podobną
tradycją jest przysięga krwi. Jest tylko taka różnica – ktoś,
kto złożył tą przysięgę, jest wobec drugiej osoby uległy.
(Rowan ma to w głębokim poważaniu, no ale cóż, Rowan rulz.) I to
był jeden z powodów, dla których znienawidziłam Maeve,
wykorzystywała ludzi, którzy składali jej przysięgę w sposoby
godne typowej żmii. Na koniec jest jeszcze jeden rodzaj więzi,
który nie zobowiązuje do żadnych uczuć bądź oddania żadnej ze
stron, nie jest też to coś, co się wybiera. Carranam –
dobra, to jest w jakiejś innej mowie i nie ma żadnego tłumaczenia.
Polega to na zgodności magii dwóch osób, w takim wypadku mogą one
sobie nawzajem pomagać, jeśli „zapas” magii jednej z nich
będzie na wyczerpaniu, może skorzystać z „zapasów” drugiej
osoby. Naprawdę uwielbiam takie rzeczy, kocham różne takie rodzaje
więzi, a tu jest ich do wyboru, do koloru!
A
tutaj mogą pojawiać się spojlery do części trzeciej, nie są one
jakieś potwornie wielkie, ale wszystkim osobom wrażliwym na takie
smaczki polecam przejść do ostatniego akapitu.
Kochliwe ze mnie stworzenie, jeśli chodzi o postaci
fikcyjne, a teraz się okazuje, że czasami zaczynam kochać postaci
żeńskie praktycznie tak jak męskie. Panie i panowie, Aelin
Ashryver Galarthynius znana też jako Celaena Sardothien, mój
pierwszy damski książkowy crush, a zaraz za nią Manon
Czarnodzioba. Jeśli kiedyś ktoś chciał robić skład żeńskich
postaci, które razem mogłyby powalić Hulka na kolana, a przy
okazji mieć niesamowicie cudowne charaktery, one dwie powinny im
dowodzić.
„Gdy
Aelin powróci, rozpęta taką burzę, że masakra urządzona przez
króla dziesięć lat temu wyda się niewinnym żartem.”
W tej części mamy jako tako przedstawioną przemianę
Celaeny w Aelin. Na początku zabójczyni nawet nie chce słyszeć
swojego prawdziwego imienia, nie chce myśleć o swoim dziedzictwie,
boi się magii, a to przez to, że dokładnie pamięta, jak wyglądało
życie Aelin. To było dla mnie wielkim zaskoczeniem, byłam
przekonana, że dziewczyna ma dziury w pamięci, takie wnioski
wyciągnęłam z poprzednich części, a ona po prostu się tego
wypierała. Tak naprawdę dopiero pod koniec książki w końcu
zaczyna to akceptować. Autorka zrobiła to w naprawdę cudownym
stylu dając nam naprawdę sporo wspomnień dziewczyny. Bogowie, tam
był nawet mały Dorian na kucyku, mały Dorian krojący chleb nożem
i widelcem, chyba zbaczam z tematu ale wyobraźcie sobie jak mały
książę kroi chleb nożem i widelcem!
„Nikt
nie mógł jej ocalić. Nikt nie był w stanie wkroczyć w ciemność
i przeżyć.”
„Nie
mogła odbić się od dna. Nie było nic poniżej. Nie miała dokąd
się udać. Nie potrafiła schować się przed prawdą.”
Mam też słabość do postaci, które myślą, że
upadły. Wystarczy, że przypomnę sobie o Willu Herondale'u. A tu
mamy Celaenę, która całe życie powtarza sobie, że trafi do
piekła. Kocham cierpiące postacie, chociaż takie najbardziej mnie
ranią, a ona jest jedną z tych, których życie w dużym stopniu
składa się z cierpienia.
„Aelin,
Władzyni Dzikiego Ognia. Aelin, Ogniste Serce. Aelin Niosąca
Światło.”
O, a tu mam coś, co chyba nadinterpretuję, tak
uczciwie przypomnę, że Niosący Światło, to inaczej Lucyfer. A co
mam jeszcze do powiedzenia o Aelin czy Celaenie? Kocham jej
charakter, jest jedną z tych postaci, które nie przeginają w żadną
stronę, nie jest ciepłą kluską, nie jest nieznośną Mary Sue ani
totalnym badassem, nie zachowuje się jakby wszystko wiedziała, ale
pokazuje pazurki praktycznie na każdym kroku. Aż chce się krzyknąć
„No w końcu!”, bo naprawdę... Czemu większości autorów tak
wiele postaci żeńskich nie wychodzi? No właśnie, albo zbyt
przemądrzała, albo tylko rzuca się z kąta w kąt i nie wie, co ma
robić, bo, bo, bo (najczęściej bo trójkącik miłosny), albo robi
coś tak idiotycznego, że chce się przypierdoczyć głową w
ścianę, a potem jeszcze panienka ma o to fochy i pretensje do
wszystkich poza sobą i taaaaak dalej.
„Nazywała
się Aelin Ashryver Galathynius i nie było w niej strachu.”
A to w tłumaczeniu znaczy, że Aelin już leci kogoś
skopać. I to idealne zdanie na zakończenie książki, chociaż...
NO JA DALEJ NIE ROZUMIEM JAK MOŻNA URWAĆ W TAKIM MOMENCIE!
A teraz na tapetę idzie Manon Czarnodzioba,
dziedziczka Martony Czarnodziobej, przywódczyni najsilniejszego
sabatu ich rodu. O Manon mogę powiedzieć, że jest kolejnym
zaskoczeniem. Niby wiedźma bez serca, bezwzględna i krwiożercza, a
jej zachowanie w pewnych momentach odbiega od norm. Tutaj wspomnę,
że jestem naprawdę wielką przeciwniczką znęcania się nad
zwierzętami, nawet jeśli to wielkie, niebezpieczne wywerny i
dlatego Manon dostała ode mnie ogromne plusy. Prawie się rozkleiłam
przy scenach z wywerną wystawioną na przynętę dla innych wywern.
A potem stwierdziłam, że kocham Manon za sam fakt, że może i z
przypadku, ale uratowała tą „przynętę”, a w dodatku ją
wybrała, a to nie był jedyny taki moment. Poza tym znowu,
dziewczyna ma tak ukształtowany charakter, że ani trochę mnie nie
irytuje, bogowie, ja czekałam na rozdziały z nią jak dziecko na
Gwiazdkę!
Kolejną postacią, którą mamy tu wprowadzoną jest
Aedion Ashryver, kolejne zaskoczenie, kolejna miłość. Kochałam go
od samego początku, chociaż chyba powinnam go wtedy znienawidzić.
Mogę o nim powiedzieć jedno, jest idealnym przykładem
niesamowitego działania genetyki. Jeśli kochacie Aelin, Aediona też
pokochacie. Nawet, jeśli jest generałem jednego z najlepszych
oddziałów króla Adarlanu.
„–
Może więc kiedyś i ja stanę się twą dziwką?
– Wątpię, byś dożył tych czasów – prychnął książę.”
– Wątpię, byś dożył tych czasów – prychnął książę.”
Bezczelność pełną gębą. Mamy też cudowną scenę,
jak Aedion wpycha Doriana w krzaki róż. Ale chwila, stop.
Przypominam, że ma na nazwisko Ashryver, tak, kuzyn Aelin. No
zgadujcie, czy mógł zdradzić swoją królową. Ja powiem tak,
znowu Maas wykazała się talentem do tworzenia postaci i
zaskakiwania czytelników, a nie mogła też odpuścić dodania do
tego przynajmniej odrobiny cierpienia.
„Aediona
Ashryvera zwano Wilkiem, generałem, księciem, zdrajcą i mordercą.
Był każdą z tych osób, a do tego wieloma innymi. Najbardziej
lubił jednak stawać się kłamcą, oszustem i manipulatorem, o czym
wiedzieli tylko ci, którzy byli mu najbliżsi. Ci, którzy go nie
znali, nazywali go Dziwką Adarlanu. Było w tym określeniu wiele
prawdy, tak wiele, że Aedion nigdy mu się nie sprzeciwiał.”
„–
Ale tron z rogów został spalony, Aedionie. Królowa
nie będzie miała gdzie zasiąść.
– A
więc zbuduję nowy, z kości jej wrogów.”
No właśnie. Jeśli ktoś potrzebował zobrazowania
całej tęsknoty ludu Terrasenu, ich tragedii, wierności i gotowości
do walki za Aelin, to Aedion jest do tego idealny. Cały czas daje do
zrozumienia, że jest w stanie zrobić wszystko dla Aelin i dla
buntowników. Znowu dostaję więcej cierpienia i cudownego
charakteru do kochania!
„–
Możecie spłonąć w piekle, potwory, bo nadchodzi
moja królowa, a ona przybije was do ścian tego cholernego zamku. Ja
zaś nie mogę się doczekać chwili, gdy pomogę jej wypruwać z was
flaki, świnie!”
Ding,
ding, ding, dziesięć punktów dla Ashryvera. Napisałabym, co
zrobił chwilę wcześniej, żeby jeszcze lepiej zobrazować, jak
bardzo kocha Aelin, ale takiego spojlera nie dam.
A
jak już w tematach cierpienia się poruszamy to czas na mojego
ukochanego dzieciaczka! Dorian Havilliard, mój najcudowniejszy
książę... A co mi tam! Mój król! I guzik mnie obchodzi wszystko,
Chaol doskonale go określił jako prawdziwego króla. I w nim kocham
naprawdę wszystko, od początku, do końca, od krojenia chleba
widelcem, do składowania w komnatach gigantycznych stosów książek.
Bogowie, przysięgam, jakby taki Dorian istniał, rzuciłabym zasadę
„mam wywalone na związki, a tobie zasugeruję zainteresowanie
facetami”! W dodatku jest w nim tyle cierpienia (to chyba
najczęściej powtarzające się słowo w tym poście...), a to tylko
przez to, że chce chronić swoich bliskich. Naprawdę, kiedy
porównuję go z jego ojcem zastanawiam się, jak to się stało, że
z kogoś tak okropnego powstał ktoś tak cudowny. Na chwilę obecną
mam tyle materiałów, że napisanie czegoś w stylu „Czemu król
Havilliard jest najgorszym rodzicem pod słońcem, nawet jeśli
uwzględniasz Kronosa, Vlanetine'a Morgensterna i Walburgę Black?”.
Ten człowiek jest po prostu... Ugh! Cały czas mam wrażenie, że
już nie da się być gorszym, a potem on znowu coś robi i
nienawidzę go jeszcze bardziej! A wracając do Doriana, chciałabym
go przygarnąć do siebie i schować przed wszelkim złem.
„Nie
był w stanie uciec przed swą koroną.”
Oh
honey... Kolejne trafione stwierdzenie. Jak tu napisać cokolwiek o
jakiejkolwiek postaci, skoro autorka daje tak idealne definicje? W
tym jest praktycznie wszystko, co powoduje cierpienie Doriana. Bo
gdyby nie to, że jest księciem i musi zostać królem, bo jego brat
byłby jeszcze gorszy od ich ojca, to już dawno rzuciłby wszystko i
pewnie stanąłby po innej stronie. Poświęca praktycznie wszystko
dla przyjaciół, a to, co dzieje się na koniec... Uh, serio, jeśli
myślisz, że Twoi rodzice są okropni, pomyśl o Dorianie.
A
na koniec Rowan. Kuźwa, wiecie, co mnie zirytowało? Tłumaczenie
jego nazwiska! Nie wiem, czy to miało jakiś cel, ale „Rowan Biały
Cierń” brzmi zbyt słabo jak na tą postać. Jeśli szukacie
księcia z bajki, to Rowan na pewno nie jest dla Was. Nie przyjedzie
na białym koniu, za to przyleci jako biały jastrząb. Nie będzie
miły, powie, że masz coś zrobić, bo „tak postanowił”, jeśli
będzie trzeba, doprowadzi cię na skraj wytrzymałości, żeby
osiągnąć efekt.
„Nie
wolno gryźć kobiet innych mężczyzn.”
Nie mam pytań, Rowan, po prostu nie mam pytań! Nie
każdy go polubi, bo niezły z niego upierdliwiec, ale chyba
najbardziej to w nim lubię, bo dzięki temu tak się kłóci z
Celaeną. A jakie te kłótnie są złote! Poza tym pan dołącza do
składu „Nieśmiertelność jest do bani”. Ale powiem też, że
wszystko robi z jakiegoś powodu, to, jak traktuje Celaenę, ma ją
zmobilizować i wcale nie jest tak, że się nią nie przejmuje. Co
mogę powiedzieć? Jego po prostu trzeba zrozumieć. Na początku
trochę mnie wkurzał, ale idzie się do niego przekonać, a jego
relacja z Aelin jest rozwalająca.
Podsumowując: jeśli czytaliście Szklany Tron,
to raczej nie muszę Was przekonywać, do sięgania po kolejne
części, ale mogę obiecać, że Dziedzictwo Ognia zrobi na
Was jeszcze większe wrażenie. Naprawdę, autorka z każdą kolejną
częścią wydaje się pisać coraz lepiej, tak samo postacie biją
kolejne rekordy w podbijaniu mojego serca lub wręcz na odwrót. Jak
już zacznie się czytać, to praktycznie nie chce się odkładać
książki, ewentualnie może pojawić się chęć rzucenia książką.
Nie mam do czego się przyczepić, poza tym tłumaczeniem nazwiska
Rowana. Podziwiam autorkę za to, jak wszystko musiała zaplanować,
nie mam pojęcia, przez ile czasu to dopracowywała, ale efekt powala
na kolana. Nie zostaje mi nic innego, jak dać 10/10 i
z niecierpliwością czekać na kolejne części.