Pokazywanie postów oznaczonych etykietą seria. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą seria. Pokaż wszystkie posty

64. Może nie czas żałować róż, gdy płoną lasy

niedziela, 12 marca 2017 Brak komentarzy:

Seria: Cykl o Nikicie
Tytuł: Dziewczyna z Dzielnicy Cudów
Autor: Aneta Jadowska
Wydawnictwo: Sine Qua Non
Ilość stron: 314
Ocena: 10/10
Opis: Są przyjazne i urocze miasta alternatywne. I jest Wars – szalony i brutalny – oraz Sawa – uzbrojona w kły i pazury. Pokochasz je i znienawidzisz, całkiem jak ich mieszkańcy.

Jak ona. Nikita. To tylko jedno z jej imion, jedna z jej tajemnic. Jako córka zabójczyni i szaleńca chce od życia jednego – nie pójść ścieżką żadnego z rodziców. Choć na to może być już za późno.

Z Dzielnicy Cudów – części miasta, która w wyniku magicznych perturbacji utknęła w latach 30. ubiegłego wieku – zostaje uprowadzona jedna z piosenkarek renomowanego klubu Pozytywka. Sprawą zajmuje się Nikita. Trop szybko zaprowadzi ją tam, gdzie nigdy nie chciałaby się znaleźć. Na szczęście jej pleców pilnuje Robin. Czy na pewno? Kim on właściwie jest?

Pewnego razu postanowiłam sobie, że zacznę czytać polską fantastykę. Powoli się za to zabrałam, zakochałam się w Kossakowskiej, z Sapkowskim nadal mam pewne problemy, Ćwiek czeka, aż się wzbogacę. Już jakiś czas temu moją uwagę przykuła Aneta Jadowska, co zabawne – na początku myślałam, że to jakaś zagraniczna zapowiedź, dopiero po zjechaniu do opisu „Dziewczyny z Dzielnicy Cudów” coś zadzwoniło mi w tyle głowy i sprawdziłam nazwisko autorki. Brawo ja! Potem pojawiło się pierwsze kilka stron i tylko się upewniłam, że muszę to mieć! Początek sprawił, że poczułam się jak w domu, mordowanie magicznych mutantów, bohaterka, która od pierwszych stron daje do zrozumienia, że nie jest ciepłą kluchą, której kolana zmiękną zaraz po pojawieniu się Tru Loffa i styl autorki. Rozpłynęłam się i zapłakałam nad stanem swojego konta. Od tego czasu seria o Nikicie chodziła za mną wszędzie, ciągle mnie bolało, że jeszcze nie mam tej książki, aż w końcu kupiłam, razem z „Nie poddawaj się”. Przysięgam, bardziej trafionego zakupu nie dokonałam nigdy, paczka idealna! Co więcej, moje pierwsze „spotkania” z obiema autorkami nie mogły być przyjemniejsze.
„Dziewczyna z Dzielnicy Cudów” mogłaby z powodzeniem być pojedynczą książką, ale dobrze, że tak nie jest. Po pierwszej części opuszczanie alternatywnej Warszawy po prostu boli! Mam wrażenie, że właśnie tak wygląda tęsknica, łapiąca mieszkańców tytułowej dzielnicy, jeśli na zbyt długo ją opuszczą. Jestem po prostu zachwycona światem przedstawionym. Normalnie nie przepadam za umieszczaniem fabuły w Polsce, wszystko jest zbyt znajome, ale nie w tym wypadku. Alternatywna Warszawa, w ogóle alternatywny świat współistniejący z tym zwyczajnym, to coś genialnego. To nawarstwienie magii, tajemnice na każdym kroku i dzielnica zakotwiczona w latach trzydziestych ubiegłego wieku, sprawiły, że zakochałam się bezgranicznie. Całość świetnie ze sobą współgra, każdy element wydaje mi się przemyślany i świetnie dopasowany do całej reszty układanki. Wars i Sawa są brutalne, wielokrotnie zastanawiałam się jak szalonym trzeba być, żeby mieszkać tam na stałe. Spodziewałam się, że na następnej stronie wyskoczy kolejny efekt czkawki, kilkakrotnie moje podejrzenia się potwierdziły. Brutalność zmieszana z pewnym urokiem Warszawy, którą sama uwielbiam, i magią sprawiły, że powstał idealny świat do śledzenia każdego kolejnego bagna, w które wpadła Nikita. Tak samo oczarował mnie specyficzny klimat. Z niewyjaśnionego powodu zawsze łatwiej się zakochuję w książkach, które nawiązują do przeszłości albo mieszają ją z teraźniejszością.
Szczerze, nawet najpiękniej wykreowany świat można nieźle spieprzyć przez rozwlekłą akcję i słabo napisane postacie (tu odsyłam do mojego jojczenia o „Dworze Cierni i Róż”). Dlatego jeszcze raz pokłonię się przed autorką. Bawiłam się przednio, postacie, które miałam pokochać, pokochałam, a te do znienawidzenia, znienawidziłam. W sumie to niezły wyczyn, bo często robię na przekór autorowi i wybieram sobie sama, kogo kocham, a kogo chce spalić na stosie. W pakiecie dostałam jeszcze cudowną niespodziankę: dziękuję za Nikitę! Pal licho wszystko, ta dziewczyna jest świetna! Ani z niej wyidealizowana Mary Sue, ani karykatura feministycznego Antychrysta. Kolejny ukłon, za nieheteronormatywną postać kobiecą. A wspominam o tym tylko, żeby napisać, jak naturalnie to wyszło pani Jadowskiej. Nie odniosłam wrażenia, że orientacja ma znaczący wpływ na bohaterkę, po prostu sobie była, tak zupełnie naturalnie. Nie było orientacji zamiast postaci, więc jestem zachwycona. Co z akcją? Zafundowałam sobie czytelniczą zadyszkę, nie było ani chwili spokoju. Doceniam płynne przejścia między jednym wydarzeniem, a drugim przy minimalnej ilości nudnawych fragmentów. Może oczywiście wszystko wyolbrzymiam, bo podczas sesji mogłabym czytać cokolwiek, co nie jest notatkami i bawiłabym się genialnie, ale co poradzę? Jednak musiało być w tym „to coś”, co pozwoliło mi zapomnieć o trzęsieniu czterema literami przed dwóją z każdego egzaminu, do którego nie chciało mi się przygotować. (Nie róbcie tak, drogie dzieci!)
Podsumowując: zakochałam się, kłaniam się i podziwiam autorkę, a dodatkowe punkty przyznaję za przepiękne ilustracje i Robina, bo był rozczulający niczym koszyk pełen kociąt. A o kontynuacji będzie, jak przetrwam poprawkę u Doktora Zło.
Odmeldowuję się,

Dobranoc!

58. "Mene mene tekel upsharin"

niedziela, 6 listopada 2016 1 komentarz:
Seria: Dary Anioła
Tytuł: Miasto Kości
Miasto Popiołów
Miasto Szkła
Miasto Upadłych Aniołów
Miasto Zagubionych Dusz
Miasto Niebiańskiego Ognia
Autor: Cassandra Clare
Wydawnictwo: MAG
Ocena: 9/10 (bo Clary)
Opis: Tysiące lat temu, Anioł Razjel zmieszał swoją krew z krwią mężczyzn i stworzył rasę Nephilim, pół ludzi, pół aniołów. Mieszańcy człowieka i anioła przebywają wśród nas, ukryci, ale wciąż obecni, są naszą niewidzialną ochroną. Nazywają ich Nocnymi Łowcami. Nocni Łowcy przestrzegają praw ustanowionych w Szarej Księdze, nadanych im przez Razjela.

Ich zadaniem jest chronić nasz świat przed pasożytami, zwanymi demonami, które podróżują między światami, niszcząc wszystko na swej drodze. Ich zadaniem jest również utrzymanie pokoju między walczącymi mieszkańcami podziemnego świata, krzyżówkami człowieka i demona, znanymi jako wilkołaki, wampiry, czarodzieje i wróżki. W swoich obowiązkach są wspomagani przez tajemniczych Cichych Braci. Cisi Bracia mają zaszyte oczy i usta i rządzą Miastem Kości, nekropolią znajdującą się pod ulicami Manhattanu, w której leżą zmarli Łowcy. Cisi Bracia prowadzą archiwa wszystkich Łowców Cieni, jacy kiedykolwiek żyli. Strzegą również trzech boskich przedmiotów, które anioł Razjel powierzył swoim dzieciom. Jednym z nich jest Miecz. Drugim Lustro. Trzecim Kielich.

Od tysięcy lat Cisi Bracia strzegli boskich przedmiotów. I było tak aż do Powstania, wojny domowej, pod przywództwem zbuntowanego Łowcy, Valentine’a, który niemal na zawsze zniszczył tajemny świat Łowców. I mimo że od śmierci Valentine’a minęło wiele lat, rany, jakie zostawił, nigdy się nie zabliźniły. Od Powstania minęło piętnaście lat. Jest upalny sierpień w tętniącym życiem Nowym Jorku. W podziemnym świecie szerzy się wieść, że Valentine powrócił na czele armii wyklętych. A Kielich zaginął… 



Ok ludzie, uprzedzam - dzisiaj będzie długo i chaotycznie, bo jestem buła i inaczej tego zrecenzować nie potrafiłam! Za wszelkie usterki przepraszamy, Lucy jest zbyt emocjonalnym stworzeniem!


"Łatwe jest zejście do piekieł."


Może zacznę od historii mojego życia. Ehem… Dawno, dawno temu, w roku 2014 nieskażona jeszcze Internetem Lucy szukała jakichś fajnych książek, w których przy okazji byłby wątek miłości męsko - męskiej. Cupcake pewnie pamięta czasy, kiedy zaczęłyśmy pisać nasz pierwszy komediodramat o Huncwotach. To przypada na ten okres. Szukałam czegoś, bo przez kochanego Ricka Riordana zrozumiałam, ile cudownego cierpienia dają postacie LGBT. I tak pewna dobra duszyczka szepnęła mi o “Darach Anioła”. (Dobra, to brzmiało jak “Przeczytaj to, Malec!”. Teraz ja tak brzmię.) O Cassandrze Clare usłyszałam trochę wcześniej i najpierw przymierzałam się do “Diabelskich Maszyn”, ale czytanie w pdf mi nie szło. Ta seria zasługiwałaby na oddzielną recenzję, gdyby nie to, że boję się czytać po raz drugi. Nie chcę znowu wpaść w załamanie nerwowe! Poszło to mniej więcej tak: usłyszałam, na próbę obejrzałam film, jako, że wcześniej nie czytałam “Miasta Kości” i ogólnie byłam jeszcze mało wyrachowanym stworzeniem, zachwyciłam się, ale… No jak to brat i siostra?! I tak właśnie się zaczęło. Zaczęła się moja obsesja i to dość niewinnie, zaczęła się miłość do Świata Cieni i… zaczęła się miłość do brokatu. Byłam okropnie wkręcona, zmusiłam naszą kochaną Clar do zaspoilerowania mi wątku Jace’a i Clary, zarywałam noce, czytałam na lekcjach i wzięłam pożyczkę od mojej cudownej mame, bo musiałam kupić kolejne części (serio, błagałam prawie na kolanach). Po przeczytaniu serii drugi raz uświadomiłam sobie, jakim niewinnym dzieckiem byłam w wieku siedemnastu lat. Po tym wstępie już wiadomo, że dzisiaj normalnie nie będzie.


"Aku cinta kamu."

Chyba każdy ma taką książkę lub serię, o której krąży wiele skrajnych opinii, autora się czepiają i w ogóle czasami nie wiadomo czy się przyznać, że się czytało, bo jeszcze cię pogryzą! Ja tak mam z Cassandrą Clare. No kurde, w jej książkach jest taki jakiś czynnik, że choćbym próbowała, nie będę w stanie ich nie lubić. Utonęłam w Świecie Cieni bez reszty i sam Razjel mnie z niego nie wyciągnie. Oczywiście nie są to książki szczególnie wybitne albo oryginalne, chociaż to jedyna fantastyka gatunku YA z taką tematyką, której nie bałam się dotknąć. “Szeptem” i “Upadłych” omijam od samych opisów, za to “Kroniki Nocnych Łowców” wciągnęły mnie i pożarły. Potrafię pokochać większość postaci, nie męczę się przy czytaniu… No i są Magnus i Alec, nie ma drugiej takiej pary, za którą chciałabym sprzedać duszę.


"Nie chcę świata. Chcę ciebie."


Wolę zaczynać od swoich ulubionych części, a że dzisiaj oceniam zbiorczo, będzie tego multum. Najważniejsze dla mnie, chociaż zepchnięte na drugi plan - MALEC. Ostatnio można zauważyć, która para jest w fandomie najpopularniejsza, głównie za sprawą serialu. Też ich tam kocham, ale książkowy Malec ma tyle pięknych momentów, często bardzo drobnych, ale dla mnie ważnych. Poważnie, czytając zaznaczałam głównie fragmenty o nich. Wszystkie zakładki na niebieski i różowo/fioletowo są o nich razem, osobno, o Magnusie, o Alecu, chociaż część dotyczy też parabatai. Chyba już dałam wszystkim poznać, że dla mnie związki nieheteroseksualne w książkach są bardzo ważne, ale zaczęło się od nich. To oni byli takim pierwszym kanonicznym shipem. Mają wszystko, co jest mi potrzebne do życia. Pozwolę sobie zapożyczyć z “Miasta Niebiańskiego Ognia” - mają tą “dziwną poezję”. Są jedną z tych par, które cały czas ewoluują, nie narzucają się, nie są zbyt idealni… Tacy słodko gorzcy, ile razy się przez nich śmiałam i ile płakałam, to chyba nie da się policzyć. Alec jest jak takie książątko - pierworodny, który stara się spełniać oczekiwania rodziców, chce, żeby byli z niego dumni, ten odpowiedzialny starszy brat. Naprawdę było mi go szkoda, bo równocześnie był wręcz przytłoczony świadomością, że w ogóle nie jest taki, jaki powinien. W dość homofobicznej społeczności, zakochany w parabatai, chociaż za to były przewidziane surowe kary, starał się nie wyróżniać, przyzwyczajony do tego, że stoi w cieniu Jace’a i Isabelle. No i Magnus - supernowa z brokatu, Wysoki Czarownik Brooklynu, sarkastyczny, wredny, ale tylko dlatego, że pod brokatem i nieprzyjemnym usposobieniem chowa swoje prawdziwe ja. Po zderzeniu ich razem wychodzi para nieidealnie idealna. Ich kreacja wypadła świetnie, pomiędzy pierwszą a ostatnią częścią widać wielki kontrast i zachodzące w nich zmiany. A przecież każdy czytelnik lubi obserwować jak jego “dzieci” dorastają, prawda? Alec tu zmienia się najbardziej: z niepewnego kłębka nerwów w akceptującego siebie młodego mężczyznę. Mogę śmiało powiedzieć, że są dla mnie na równi ze światem Nocnych Łowców najlepszym elementem serii. Nawet, jeśli zakończenie “Miasta Zagubionych Dusz” nadal jest dla mnie jak wyrywanie serca widelcem!


"All the stories are true."

Na równi oczywiście jest Świat Cieni sam w sobie. Mam wrażenie, że utknęłam w nim na zawsze. Daje on wiele możliwości i wcale się nie dziwię, że autorka cały czas pisze kolejne serie. Wiecie, że nie przepadam za romansami, a tutaj Jace’a i Clary było na kilogramy. A jednak ani na chwilę się nie zniechęcałam, bo wykreowany świat był na tyle ciekawy, że chciałam więcej i więcej. Specjalnie sobie zaznaczałam informacje o zwyczajach Nocnych Łowców i Podziemnych, jeśli takie się pojawiały. Często jest tak, że jeśli już w jakiejś książce pojawiają się jakieś magiczne rasy, to jest to ograniczone - sami Nefilim, wilkołaki i wampiry w parze, czasami faerie, czarownicy jako dzieci demonów to nawet nie wiem, ale tutaj mogę rzucić czarodziejami, bo w pewnym sensie są sobie podobni. Teraz dostałam wszystko na raz, w dodatku anioły i demony, inne wymiary, kraina faerie. To jak wielki park rozrywki! I to świetnie zbudowany, dlatego zawsze się cieszę, kiedy mogę wrócić do świata Nocnych Łowców z ich skomplikowanymi układami.


"Z drugiej strony to był Jace. Wszcząłby bójkę z ciężarówką, gdyby naszła go taka ochota."

Oddać cesarzowi co cesarskie - nikt nie może mnie wytrącić z przekonania, że Clare w większości świetnie kreuje postacie. Wspomniani wcześniej Alec i Magnus, gdzie Magnus jest dla mnie jedną z najbardziej barwnych postaci, z jakimi się spotkałam. Nie znam wielu osób, które nie kochałyby Jace’a. On to musi mieć w genach, bo tak samo pokochałam jego przodka. Po prostu jego ród ma to do siebie, że większość męskich przedstawicieli to tragiczni zbawcy ludzkości, przekonani, że są przeklęci, dopiero uczący się kochać, rzucający genialnymi tekstami… I przystojni jak diabli! Oczywiście piękna Isabelle, którą uwielbiam w równym stopniu, co jej brata. Zauważyłam, że często autorki starają się kreować swoje heroiny na “silne i niezależne”, ale równie często to jest zbyt wymuszone. Izzy nie jest wymuszona tylko naturalna… Niech tylko nie gotuje, a jestem gotowa się jej oświadczyć. No i na koniec zamykający tą całą łobuzerską bandę Simon. Kochany nerd, który na dobranoc opowiada Gwiezdne Wojny. Powiedziałabym, że nie muszę nic więcej dodawać, ale muszę! Na początku nie lubiłam Simona, bo pchał się niepotrzebnie tam, gdzie nie powinien. I znowu wszystko wywraca się do góry nogami, bo kiedy skończył z beznadziejnym podkochiwaniem się w Clary zrobiła się z niego świetna postać. A że staram się nie spoilerować, nie powiem jak w ostatniej części rozkleiłam się przez dosłownie wszystko, a najbardziej przez Simona! O postaciach mogłabym tak całe życie, bo większość polubiłam. Kurde, nawet Sebastiana! Do dzisiaj nad nim płaczę, uwielbiam, w ogóle wszystko na raz! Wyjątkami są Clary, Maia i Jordan, którzy po prostu nie zachwycili. No Clary zachowywała się, jakby ona i jej problemy były pępkiem świata, czego strasznie nie lubię, ale była do przeżycia.


"Jace potrafiłby się zabić, wkładając rano spodnie. Bycie jego parabatai to całodobowe zajęcie."


Parabatai! Zasłużyli sobie na oddzielny akapit, bo to jedna z piękniejszych rzeczy, jakie spotkałam w książkach. Sam zamysł już jest dla mnie cudowny, bo nie ma nic lepszego niż bromance na najwyższym poziomie. Cieszę się, że Clare wprowadziła tą relację w najróżniejszych wariantach, szczególnie zapadły mi w pamięć te fragmenty z Jacem i Alekiem, w których w jakiś sposób była przedstawiona ich więź. To, jak Jace pyta Alec? To ty?” w pokoju muzycznym. Przyjęcie u Magnusa, gdzie te dwie buły dolały wody święconej do wampirzych motocykli. Alec cały czas wkurzający się, że Jace ryzykuje swoim życiem, potem jak Jace martwi się o Aleca, kiedy ten został zraniony przez Abbadona. Alec przekonany, że kocha Jace’a, ale docinający mu, kiedy trzeba. W ogóle wszystkie ich docinki, traktowanie siebie jak nieposłuszne rodzeństwo, które trzeba ogarnąć, bo ten drugi sam tego nie zrobi. Nawet karanie siebie nawzajem “dla ich dobra”: kiedy Alec w “Mieście Szkła” odmawia Jace’owi iratze, a Jace w “Mieście Niebiańskiego Ognia” rozwala Alecowi telefon, żeby nie pisał do Magnusa. Do tego piękna rozmowa między nimi w szóstej części, kiedy Alec mówi, że uważał Jace’a za jedyną osobę, która nie miała go za gorszego Nocnego Łowcę. Tak samo w pamięć zapadł mi ten Nocny Łowca, który po zabiciu swojego parabatai podciął sobie żyły - dość makabryczne, ale znowu przedstawia, jak głęboka to jest więź. Na koniec skrócona historia Roberta Lightwooda i Michaela Waylanda… Dobra, tu miało nastąpić malownicze pieprznięcie w klawiaturę, ale nawet to nie wyraża tego, co aktualnie czuję.


"Jeśli nie nakłonię niebios, poruszę piekło."

Na koniec o fabule, no bo kurde jestem mistrzem kluchą, która pisze, co jej akurat do łba wpadnie. Trudno mi ocenić wszystkie części na raz, za dużo wszystkiego, ale nie potrafiłam podzielić recenzji na sześć części. Nie miałabym żadnych zastrzeżeń. Prawie za każdym razem wciąga bez reszty, co chwila dzieje się coś takiego, że po prostu chce się czytać dalej, nie można teraz odłożyć książki, emocje wywala poza skalę… No prawie zawsze. Bo jest pamiętna czwarta część. “Miasto Upadłych Aniołów” dla mnie jest najgorszym tomem. Niewiele się dzieje, jest po to, żeby wprowadzić czytelnika do wydarzeń z kolejnych części i trzeba ją zmęczyć. Chociaż w “Mieście Zagubionych Dusz” i “Mieście Niebiańskiego Ognia” dzieje się tyle, że warto. To jak jedzenie nudnego obiadu dla ulubionego deseru. Schematy są, jak to w literaturze YA, ale cała otoczka i postacie są tak interesujące, że ma się to gdzieś. Dlatego ja mogę polecić “Dary Anioła” każdemu czytelnikowi, który czyta dla rozrywki i nie ma nic przeciwko przyjemnej, młodzieżowej fantastyce.


"Jego oczy były zielone."

55. "Oni zawsze grają. Nigdy nie przestają."

sobota, 18 czerwca 2016 Brak komentarzy:
@chaos_cupcake
Niezrównani
Unrivaled

Seria: Beautiful Idols

Autor: Alyson Noel
Tłumaczenie: Piotr Grzegorzewski
Wyd.: HarperCollins

Ocena Cupcake.: 4/10

Opis fabuły:
Znany w całym Los Angeles Ira Redman organizuje konkurs dla młodych ludzi, w którym stawką jest prestiż jego klubów, dostęp do świata sław, a także spora sumka pieniędzy. Zadaniem uczestników będzie promować nocne kluby Redmana, przyciągać do nich młodych ludzi ale także i sławy. W konkursie biorze udział dwanaście osób, jednak tylko jedno z nich może zostać zwycięzcą. Do czego są w stanie posunąć się nastolatkowie, by spełnić swoje marzenia? 

Kiedy zabierałam się za tę książkę, tak naprawdę nawet nie wiedziałam, o czym będzie. Opis z tyłu zdradzał pewien zwrotny moment fabuły (dlatego nie polecam go czytać!), co pozwalało mi nastawiać się na kryminał, jednak... no cóż. Nie będę tu wymyślać - zawiodłam się na całej linii. No, może nie całej, bo okładka książki zachwyca. Jednak nawet druku nie mogę tu pochwalić - litery w książce wydają sie jakoś podejrzanie wyblakłe, co męczy wzrok.

Niezrównanych czyta się nieprzyzwoicie szybko. Kolejne strony przelatują tak naprawdę nie wiadomo kiedy... i nagle docieramy do zakończenia, które wydaje się jakieś niedokończone. Jakby Noel skończył się czas, więc oddała do druku coś napisanego nieco na odwal. Deadline'y są bezlitosne, ale no bez przesady. Styl autorki jest prosty i, no cóż, dość banalny. Nic szczególnego, zupełnie nie zapadającego w pamięć.

Do wad książki można też w sumie zaliczyć bohaterów. Historia skupia się wokół trójki uczestników konkursu: Layli, Aster i Tommym. Muszę się Wam przyznać, że na początku myślałam, że Layla, córka malarza blogująca o hollywoodzkich celebrytach, będzie taką genialną twardą bohaterką, która zapadnie w pamięć i trafi do grona moich ulubionych postaci damskich. Oj, dawno się tak bardzo nie pomyliłam. Z pewnej swego nastolatki o ciętym języku autorka zrobiła niezdecydowaną wredną panienkę. Aster z kolei od początku przedstawiana jako zołza, okazuje się kimś zupełnie innym. Z pozoru dziewczyna pewna swojej pozycji, świadoma swoich zalet, skrzętnie ukrywająca wady, wiedząca, jak obchodzić się z ludźmi ze świata celebrytów... daje się zmanipulować i wkręcić w podejrzane rzeczy. Jedynym bohaterem, którego można tu bez większych problemów pochwalić jest Tommy. Niedoszły gwiazdor rocka mający swoje tajemnice, podczas konkursu ukrywający się pod maską zblazowanego bad boya, w rzeczywistości czuły i niepewny.

Książka nie pozostawiła po sobie specjalnie dobrych wspomnień. Pięknie opakowana słaba fabuła wraz z niezbyt ciekawymi bohaterami raczej niespecjalnie mnie usatysfakcjonowała. Na plus jednak można zaliczyć to, że ten odmóżdżacz czyta się naprawdę szybko i nie wymaga od nas specjalnego skupienia. Płyniemy w tym dziwnym świecie wraz z bohaterami, zadając sobie jedne tylko pytanie: co my tu właściwie robimy? Polecam na odstresowanie oraz naprawdę nudne wieczory, kiedy nie ma się już zupełnie co ze sobą zrobić.


Po przeczytaniu w głowie pozostaje mi tylko jedno pytanie - dlaczego książka o tak zachwycającej okładce jest tak... marna?

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania
serdecznie dziękuję Księgarniom Matras

A Wy? Czytaliście Niezrównanych? Macie może chęć?
Nie zachęcam, nie odradzam. Przekonajcie się sami!

TOP 5 serii fantasy

poniedziałek, 25 stycznia 2016 Brak komentarzy:
 Dzisiaj troszkę luźniejszy post. Zapraszam na TOP 5 serii fantasy!

1.  Dziedzictwo Christopera Paolini

 Czyli:
  1.  Eragon *recenzja*
  2. Najstarszy
  3. Brisingr
  4. Dziedzictwo
Wiem, wiem, wiem o tej serii wspominam w każdym możliwym poście. Ale te książki są WSPANIAŁE! Tak mało osób wie o nich... Tak mało jest powieści o smokach... Mrs. Crazy pyta DLACZEGO? *chlip, chlip* Naprawdę uważam, że wszyscy, ale to wszyscy powinni przeczytać tę serię! Cały opis macie w recenzji Eragona. Nie wiem właśnie jak jest teraz z dostępnością tych powieści. Myślę, że będą do zdobycia w antykwariatach i może w księgarniach internetowych. Jeżeli nie to poszukajcie w bibliotekach! :)

2. Szeptem Becki Fitzpatrick 

Patch! *o*

 Czyli:
  1. Szeptem
  2. Crescendo
  3. Cisza
  4. Finale 
 Kocham, kocham, kocham i jeszcze raz kocham!  Patch! Ten mroczny klimat! ♥♥♥ Jestem oczarowana tymi książkami. Planowałam recenzję, ale chyba nie ma słów, aby wyrazić mój zachwyt! Upadły anioły, tajemnica, nefil, zwykła dziewczyna... Dobra, dobra kiedyś napiszę coś tam o tej serii ♥

3. Dary Anioła Cassandry Clare 
Czyli:
  1. Miasto kości
  2. Miasto popiołów
  3. Miasto szkła
  4. Miasto zagubionych dusz
  5. Miasto upadłych aniołów
  6. Miasto niebiańskiego ognia
Moim zdaniem jest to jedna z najlepszych serii książkowych. Znajdziemy tutaj świetne poczucie humoru, sarkastycznego bohatera, istoty z zaświatów oraz wątek miłosny. Mimo, że jestem po lekturze tylko kilku części, to wiem, że jest to moja ulubiona i ukochana seria. Polecam każdemu! 

4. Baśniobór Brandona Mulla


Czyli:
  1. Baśniobór
  2. Gwiazda wieczorna wschodzi
  3. Plaga cieni
  4. Tajemnice smoczego azylu
  5. Klucze do więzienia demonów
Fantastyczna seria, która wciąga żywcem! Znajdziemy tu wróżki oraz ich przeciwieństwa - diabliki. Oczywiście dwójkę zwariowanego rodzeństwa! Czyta się bardzo lekko. Spróbujcie, naprawdę! Ja w bibliotece książkę odkładałam z pięć razy, aż potem wzięłam i się zakochałam. Uwaga: Może Was pochłonąć całkowicie! ♥

5. Kroniki Pradawnego Mroku Michelle Paver



Czyli:

  1. Wilczy brat
  2. Wędrujący duch
  3. Pożeracz dusz
  4. Wyrzutek
  5. Złamana przysięga
  6. Tropiciel duchów
Kurczę, niezwykle inteligentna opowieść o wilkach... ale i nie tylko! Autorka świetnie przedstawiła pradawne czasy, bez wielkich cywilizacji. Życie w lesie jest naprawdę trudne! Jak się tam odnaleźć, jak znaleźć prawdziwego przyjaciela, jeżeli nie ufa się za bardzo ludziom? Dobre pytanie! Odpowiedzi znajdziecie w tej serii! Jeśli lubicie takie klimaty, to zdecydowanie polecam! Recenzja wkrótce! :D

Podobało Wam się? Chcecie więcej takich zestawień? Piszcie w komentarzach! Co do takich TOP-ów mam mnóstwo pomysłów! :)


Pozdrawiam serdecznie! ♥
Mrs. Crazy

39. Wredne Fae, wywerny, Dziwki Adarlanu i ocean cierpienia

niedziela, 27 września 2015 10 komentarzy:






Seria: Szklany Tron/Throne of Glass
Tytuł: Dziedzictwo Ognia/Heir of Fire
Autor: Sarah J. Maas
Wydawnictwo: Uroboros
Ilość stron: 654

















Celaena Sardothien przeżyła już wiele – brutalne szkolenia, niewolę, turniej o pozycję Królewskiej Obrończyni… Tym razem jednak przyjdzie się jej zmierzyć z własnymi demonami, z ciężarem jej dziedzictwa. Aby uzyskać informacje – kluczowe w wojnie z okrutnym królem Adarlanu – musi nauczyć się panować nad ogniem, który nosi w sobie. Podczas gdy codziennie ćwiczy pod czujnym okiem nieśmiertelnego Rowana, król wciela w życie kolejne z jego mrocznych planów. Jednak i na dworze władcy zawiązują się sojusze, mające na celu zakończenie jego panowania i przywrócenie magii na kontynencie.

Celaena, nieświadoma tego, co się dzieje w Rifthold, ma jeden cel – dostać się do legendarnego Doranelle, którym rządzi Maeve, i uzyskać odpowiedzi na nurtujące ją pytania. Jak jej władca zdołał usunąć magię? Co zrobić, by ją przywrócić? Jednak opanowanie jej mocy to niejedyna rzecz, z którą będzie musiała się przedtem zmierzyć – król Adarlanu już o to zadbał. Czy dziewczynie uda się wyjść cało z koszmaru, jaki zgotował jej władca pozbawionego magii kontynentu? Co jeszcze planuje król? I jaki los czeka rebeliantów?




Uprzejmie uprzedzam, że wszystko poniżej zawiera spojlery do poprzednich części.

No i od czego tu zacząć? Mogłabym powiedzieć, jak bolało czekanie na tą książkę, jak prawie umarłam, kiedy tydzień przed premierą się dowiedziałam, że mój egzemplarz czeka na odebranie w empiku, jak pobiłam osobisty rekord prędkości idąc po nią... Ale najważniejsze, co powinnam tu napisać, to ostrzeżenie. Ta seria zabija. I nie, nie jest to taka szybka śmierć. Umierałam, umarłam, umieram, będę umierać dalej, a na koniec autorka zniszczyłaby moją duszę, gdybym nie sprzedała jej za kolejne części. A w dodatku jak już się zacznie, to chce się więcej. Możesz mieć zniszczoną psychikę, cierpieć razem z postaciami, wiedzieć, że następne rozdziały tylko bardziej cię zranią, ale i tak cały czas nie ma się dosyć. W dodatku każda książka wypada coraz lepiej, naprawdę, po każdej książce stwierdzałam, że to już chyba szczyt, że lepiej nie może być, że postacie nie mogą bardziej cierpieć, być przeze mnie jeszcze mocniej kochane lub nienawidzone, ale nie. Zawsze się mylę! A najgorsze jest to, że wiem, jaką przyjemność to sprawia autorowi!
Naprawdę jest tyle rzeczy, o których chciałabym tu powiedzieć i nie wiem, od której strony to ugryźć. Tyle cudownych postaci i znanych i zupełnie nowych, tyle uczuć, cudownych cytatów (zaznaczyłam dokładnie 52, chociaż powinnam zaznaczyć całą książkę, a najwięcej poszło na Doriana, Aediona, Celaenę i Rowana, no cóż, to chyba nazywa się obsesja), nowych informacji, no i jak tu nie kochać tej książki? A już znam spojlery do czwartej części, aż dziwne, że jeszcze nie wybuchłam. Chyba powinnam się uspokoić. (Nope.)
Na początku byłam trochę niepewna, czy aby na pewno po takiej długiej przerwie (Koronę w Mroku czytałam gdzieś w styczniu, nowelki w czerwcu) dam radę się wczuć w fabułę, czy czegoś nie zapomnę i tym podobne. No i pierwsze zaskoczenie – pierwsze zdanie od razu mi przypomniało, czemu tak bardzo kocham główną bohaterkę, całą serię i autorkę. Spodziewałam się innego początku, sądziłam, że Celaena wybierze się na dwór Ashryverów czy coś w tym stylu... Tymczasem książka zaczyna się od zabójczyni leżącej na dachu, kradnięcia chleba i wina... Chwila, co? Grunt, to zaskoczyć czytelnika już na początku. Ale tak spokojnie za długo nie będzie. Fabuła opiera się głównie na treningu Celaeny pod okiem niezwykle „uprzejmego” Rowana, chociaż głównie polega on na tym, że co chwila pakują się w kłopoty, kłócą się, obrażają... Gdyby nie to, że nie chciałam brudzić książki tłustymi śladami, zrobiłabym sobie popcorn i na okrągło czytałabym ich kłótnie. Są jeszcze dwa główne wątki: wydarzenia na dworze w Adarlanie, sporo tu perspektywy Chaola, bo to głównie z jego inicjatywy dzieje się dość sporo, a trzecim są wiedźmy i wywerny. Tak, Maas postanowiła rozwinąć wątek wiedźm i dała do tego wywerny i za to kocham ją jeszcze bardziej! No i tutaj poznajemy Manon, dziedziczkę Czarnodziobych. Bogowie, kolejna postać do uwielbiania i kolejna, która sporo namiesza! Bardzo chciałabym wiedzieć, gdzie przyjmują do ich sabatów, gdzie można dostać własną wywernę, zgłosiłabym się bez zastanowienia! Wątek Manon i jej Abraxosa jest naprawdę cudowny, kojarzy się trochę z „Jak wytresować smoka” tylko jest pozbawiony bajkowej otoczki, brutalniejszy no i to jednak wiedźma bez serca i krwiożercza bestia wyhodowana przez najbardziej przeżartego złem króla. Zabawne, mam przeczucie, że w końcu staną po drugiej stronie barykady.
Kolejną rzeczą, za którą kocham te książki są cudowne opisy i kreacja świata. Chciałabym wiedzieć, na czym Maas się opierała tworząc chociażby mitologię Erilei. Czasami myślę, że nastąpiło tu zderzenie najróżniejszych mitologii, w tej części sporą rolę odgrywają Fae, dodajmy do tego inne wymiary, demoniczne książęta, magię. W połączeniu ze sobą całokształt wygląda jak moja nowa miłość. I naprawdę podziwiam autorkę za to, że tak zręcznie łączy to wszystko w spójny twór, w którym każdy element odgrywa jakąś rolę. Gdybym ja tak potrafiła...! Trzeba też zauważyć, że to trzecia część z prawdopodobnych sześciu, jesteśmy dokładnie w połowie, a ja naprawdę nie jestem w stanie wiele przewidzieć. Dowiadujemy się rzeczy, które pomagają odnaleźć się w fabule, ale mam wrażenie, że praktycznie żaden z wątków nie dostał jeszcze swojego zakończenia, a udało mi się też wyczytać, że po czwartej części wcale nie mamy o wiele więcej wskazówek, podobno większość jest po prostu dalej rozwijana. Wydaje mi się, że tak naprawdę dopiero ta ostatnia część będzie wielkim wyjaśnieniem. To tak, jakby kolejne części były dopiero przygotowaniem do wielkiego wybuchu, a skoro teraz czuję się, jakby Dziedzictwo Ognia było bombą masowego rażenia, to na koniec czeka mnie coś na skalę powstania wszechświata.
Może przez chwilę zajmę się Fae. W tej serii naprawdę zakochałam się w tej rasie, wykluczając Maeve, która jest wstrętną żmiją godną porównania do Walburgi Black, tylko nieśmiertelnej i bezdzietnej. Ale wracając do samej rasy, Celaena spędza sporo czasu mieszkając między pół-Fae z dodatkiem jednego, upierdliwego Rowana, którym zaraz się zajmę. Autorka poszerza historię o różne tradycje Fae, moją ulubioną jest chyba ta z wybieraniem sobie towarzysza życia (dooobra, cudowne jest to, że nie jest to jak małżeństwo, a bardziej jak parabatai z Kronik Nocnych Łowców z przyzwoleniem na relację romantyczną).

Towarzysz życia – a nie mąż. Fae mieli towarzyszy, z którymi tworzyli nierozerwalne związki, silniejsze od małżeństwa, wykraczające poza ich śmiertelne życie.”

A najcudowniejsze jest to, że mamy taką relację przedstawioną na przykładzie dwóch pół-Fae, dokładniej dwóch mężczyzn. (Yhym, typowe dla mnie, zwracam uwagę na relację dwóch facetów, okay, każdy ma swoje dziwactwa, moje są po prostu większe.) Czasami naprawdę miałam wrażenie, że to coś, jak parabatai, szczególnie, kiedy Malakai robił się nadopiekuńczy wobec Emrysa i warczał na Celaenę. Kolejną trochę podobną tradycją jest przysięga krwi. Jest tylko taka różnica – ktoś, kto złożył tą przysięgę, jest wobec drugiej osoby uległy. (Rowan ma to w głębokim poważaniu, no ale cóż, Rowan rulz.) I to był jeden z powodów, dla których znienawidziłam Maeve, wykorzystywała ludzi, którzy składali jej przysięgę w sposoby godne typowej żmii. Na koniec jest jeszcze jeden rodzaj więzi, który nie zobowiązuje do żadnych uczuć bądź oddania żadnej ze stron, nie jest też to coś, co się wybiera. Carranam – dobra, to jest w jakiejś innej mowie i nie ma żadnego tłumaczenia. Polega to na zgodności magii dwóch osób, w takim wypadku mogą one sobie nawzajem pomagać, jeśli „zapas” magii jednej z nich będzie na wyczerpaniu, może skorzystać z „zapasów” drugiej osoby. Naprawdę uwielbiam takie rzeczy, kocham różne takie rodzaje więzi, a tu jest ich do wyboru, do koloru!

A tutaj mogą pojawiać się spojlery do części trzeciej, nie są one jakieś potwornie wielkie, ale wszystkim osobom wrażliwym na takie smaczki polecam przejść do ostatniego akapitu.

Kochliwe ze mnie stworzenie, jeśli chodzi o postaci fikcyjne, a teraz się okazuje, że czasami zaczynam kochać postaci żeńskie praktycznie tak jak męskie. Panie i panowie, Aelin Ashryver Galarthynius znana też jako Celaena Sardothien, mój pierwszy damski książkowy crush, a zaraz za nią Manon Czarnodzioba. Jeśli kiedyś ktoś chciał robić skład żeńskich postaci, które razem mogłyby powalić Hulka na kolana, a przy okazji mieć niesamowicie cudowne charaktery, one dwie powinny im dowodzić.

Gdy Aelin powróci, rozpęta taką burzę, że masakra urządzona przez króla dziesięć lat temu wyda się niewinnym żartem.”

W tej części mamy jako tako przedstawioną przemianę Celaeny w Aelin. Na początku zabójczyni nawet nie chce słyszeć swojego prawdziwego imienia, nie chce myśleć o swoim dziedzictwie, boi się magii, a to przez to, że dokładnie pamięta, jak wyglądało życie Aelin. To było dla mnie wielkim zaskoczeniem, byłam przekonana, że dziewczyna ma dziury w pamięci, takie wnioski wyciągnęłam z poprzednich części, a ona po prostu się tego wypierała. Tak naprawdę dopiero pod koniec książki w końcu zaczyna to akceptować. Autorka zrobiła to w naprawdę cudownym stylu dając nam naprawdę sporo wspomnień dziewczyny. Bogowie, tam był nawet mały Dorian na kucyku, mały Dorian krojący chleb nożem i widelcem, chyba zbaczam z tematu ale wyobraźcie sobie jak mały książę kroi chleb nożem i widelcem!

Nikt nie mógł jej ocalić. Nikt nie był w stanie wkroczyć w ciemność i przeżyć.”
Nie mogła odbić się od dna. Nie było nic poniżej. Nie miała dokąd się udać. Nie potrafiła schować się przed prawdą.”

Mam też słabość do postaci, które myślą, że upadły. Wystarczy, że przypomnę sobie o Willu Herondale'u. A tu mamy Celaenę, która całe życie powtarza sobie, że trafi do piekła. Kocham cierpiące postacie, chociaż takie najbardziej mnie ranią, a ona jest jedną z tych, których życie w dużym stopniu składa się z cierpienia.

Aelin, Władzyni Dzikiego Ognia. Aelin, Ogniste Serce. Aelin Niosąca Światło.”

O, a tu mam coś, co chyba nadinterpretuję, tak uczciwie przypomnę, że Niosący Światło, to inaczej Lucyfer. A co mam jeszcze do powiedzenia o Aelin czy Celaenie? Kocham jej charakter, jest jedną z tych postaci, które nie przeginają w żadną stronę, nie jest ciepłą kluską, nie jest nieznośną Mary Sue ani totalnym badassem, nie zachowuje się jakby wszystko wiedziała, ale pokazuje pazurki praktycznie na każdym kroku. Aż chce się krzyknąć „No w końcu!”, bo naprawdę... Czemu większości autorów tak wiele postaci żeńskich nie wychodzi? No właśnie, albo zbyt przemądrzała, albo tylko rzuca się z kąta w kąt i nie wie, co ma robić, bo, bo, bo (najczęściej bo trójkącik miłosny), albo robi coś tak idiotycznego, że chce się przypierdoczyć głową w ścianę, a potem jeszcze panienka ma o to fochy i pretensje do wszystkich poza sobą i taaaaak dalej.

Nazywała się Aelin Ashryver Galathynius i nie było w niej strachu.”

A to w tłumaczeniu znaczy, że Aelin już leci kogoś skopać. I to idealne zdanie na zakończenie książki, chociaż... NO JA DALEJ NIE ROZUMIEM JAK MOŻNA URWAĆ W TAKIM MOMENCIE!
A teraz na tapetę idzie Manon Czarnodzioba, dziedziczka Martony Czarnodziobej, przywódczyni najsilniejszego sabatu ich rodu. O Manon mogę powiedzieć, że jest kolejnym zaskoczeniem. Niby wiedźma bez serca, bezwzględna i krwiożercza, a jej zachowanie w pewnych momentach odbiega od norm. Tutaj wspomnę, że jestem naprawdę wielką przeciwniczką znęcania się nad zwierzętami, nawet jeśli to wielkie, niebezpieczne wywerny i dlatego Manon dostała ode mnie ogromne plusy. Prawie się rozkleiłam przy scenach z wywerną wystawioną na przynętę dla innych wywern. A potem stwierdziłam, że kocham Manon za sam fakt, że może i z przypadku, ale uratowała tą „przynętę”, a w dodatku ją wybrała, a to nie był jedyny taki moment. Poza tym znowu, dziewczyna ma tak ukształtowany charakter, że ani trochę mnie nie irytuje, bogowie, ja czekałam na rozdziały z nią jak dziecko na Gwiazdkę!
Kolejną postacią, którą mamy tu wprowadzoną jest Aedion Ashryver, kolejne zaskoczenie, kolejna miłość. Kochałam go od samego początku, chociaż chyba powinnam go wtedy znienawidzić. Mogę o nim powiedzieć jedno, jest idealnym przykładem niesamowitego działania genetyki. Jeśli kochacie Aelin, Aediona też pokochacie. Nawet, jeśli jest generałem jednego z najlepszych oddziałów króla Adarlanu.

„– Może więc kiedyś i ja stanę się twą dziwką?
– Wątpię, byś dożył tych czasów – prychnął książę.”

Bezczelność pełną gębą. Mamy też cudowną scenę, jak Aedion wpycha Doriana w krzaki róż. Ale chwila, stop. Przypominam, że ma na nazwisko Ashryver, tak, kuzyn Aelin. No zgadujcie, czy mógł zdradzić swoją królową. Ja powiem tak, znowu Maas wykazała się talentem do tworzenia postaci i zaskakiwania czytelników, a nie mogła też odpuścić dodania do tego przynajmniej odrobiny cierpienia.

Aediona Ashryvera zwano Wilkiem, generałem, księciem, zdrajcą i mordercą. Był każdą z tych osób, a do tego wieloma innymi. Najbardziej lubił jednak stawać się kłamcą, oszustem i manipulatorem, o czym wiedzieli tylko ci, którzy byli mu najbliżsi. Ci, którzy go nie znali, nazywali go Dziwką Adarlanu. Było w tym określeniu wiele prawdy, tak wiele, że Aedion nigdy mu się nie sprzeciwiał.”

„– Ale tron z rogów został spalony, Aedionie. Królowa nie będzie miała gdzie zasiąść.
A więc zbuduję nowy, z kości jej wrogów.”

No właśnie. Jeśli ktoś potrzebował zobrazowania całej tęsknoty ludu Terrasenu, ich tragedii, wierności i gotowości do walki za Aelin, to Aedion jest do tego idealny. Cały czas daje do zrozumienia, że jest w stanie zrobić wszystko dla Aelin i dla buntowników. Znowu dostaję więcej cierpienia i cudownego charakteru do kochania!

„– Możecie spłonąć w piekle, potwory, bo nadchodzi moja królowa, a ona przybije was do ścian tego cholernego zamku. Ja zaś nie mogę się doczekać chwili, gdy pomogę jej wypruwać z was flaki, świnie!”

Ding, ding, ding, dziesięć punktów dla Ashryvera. Napisałabym, co zrobił chwilę wcześniej, żeby jeszcze lepiej zobrazować, jak bardzo kocha Aelin, ale takiego spojlera nie dam.
A jak już w tematach cierpienia się poruszamy to czas na mojego ukochanego dzieciaczka! Dorian Havilliard, mój najcudowniejszy książę... A co mi tam! Mój król! I guzik mnie obchodzi wszystko, Chaol doskonale go określił jako prawdziwego króla. I w nim kocham naprawdę wszystko, od początku, do końca, od krojenia chleba widelcem, do składowania w komnatach gigantycznych stosów książek. Bogowie, przysięgam, jakby taki Dorian istniał, rzuciłabym zasadę „mam wywalone na związki, a tobie zasugeruję zainteresowanie facetami”! W dodatku jest w nim tyle cierpienia (to chyba najczęściej powtarzające się słowo w tym poście...), a to tylko przez to, że chce chronić swoich bliskich. Naprawdę, kiedy porównuję go z jego ojcem zastanawiam się, jak to się stało, że z kogoś tak okropnego powstał ktoś tak cudowny. Na chwilę obecną mam tyle materiałów, że napisanie czegoś w stylu „Czemu król Havilliard jest najgorszym rodzicem pod słońcem, nawet jeśli uwzględniasz Kronosa, Vlanetine'a Morgensterna i Walburgę Black?”. Ten człowiek jest po prostu... Ugh! Cały czas mam wrażenie, że już nie da się być gorszym, a potem on znowu coś robi i nienawidzę go jeszcze bardziej! A wracając do Doriana, chciałabym go przygarnąć do siebie i schować przed wszelkim złem.

Nie był w stanie uciec przed swą koroną.”

Oh honey... Kolejne trafione stwierdzenie. Jak tu napisać cokolwiek o jakiejkolwiek postaci, skoro autorka daje tak idealne definicje? W tym jest praktycznie wszystko, co powoduje cierpienie Doriana. Bo gdyby nie to, że jest księciem i musi zostać królem, bo jego brat byłby jeszcze gorszy od ich ojca, to już dawno rzuciłby wszystko i pewnie stanąłby po innej stronie. Poświęca praktycznie wszystko dla przyjaciół, a to, co dzieje się na koniec... Uh, serio, jeśli myślisz, że Twoi rodzice są okropni, pomyśl o Dorianie.
A na koniec Rowan. Kuźwa, wiecie, co mnie zirytowało? Tłumaczenie jego nazwiska! Nie wiem, czy to miało jakiś cel, ale „Rowan Biały Cierń” brzmi zbyt słabo jak na tą postać. Jeśli szukacie księcia z bajki, to Rowan na pewno nie jest dla Was. Nie przyjedzie na białym koniu, za to przyleci jako biały jastrząb. Nie będzie miły, powie, że masz coś zrobić, bo „tak postanowił”, jeśli będzie trzeba, doprowadzi cię na skraj wytrzymałości, żeby osiągnąć efekt.

Nie wolno gryźć kobiet innych mężczyzn.”

Nie mam pytań, Rowan, po prostu nie mam pytań! Nie każdy go polubi, bo niezły z niego upierdliwiec, ale chyba najbardziej to w nim lubię, bo dzięki temu tak się kłóci z Celaeną. A jakie te kłótnie są złote! Poza tym pan dołącza do składu „Nieśmiertelność jest do bani”. Ale powiem też, że wszystko robi z jakiegoś powodu, to, jak traktuje Celaenę, ma ją zmobilizować i wcale nie jest tak, że się nią nie przejmuje. Co mogę powiedzieć? Jego po prostu trzeba zrozumieć. Na początku trochę mnie wkurzał, ale idzie się do niego przekonać, a jego relacja z Aelin jest rozwalająca.


Podsumowując: jeśli czytaliście Szklany Tron, to raczej nie muszę Was przekonywać, do sięgania po kolejne części, ale mogę obiecać, że Dziedzictwo Ognia zrobi na Was jeszcze większe wrażenie. Naprawdę, autorka z każdą kolejną częścią wydaje się pisać coraz lepiej, tak samo postacie biją kolejne rekordy w podbijaniu mojego serca lub wręcz na odwrót. Jak już zacznie się czytać, to praktycznie nie chce się odkładać książki, ewentualnie może pojawić się chęć rzucenia książką. Nie mam do czego się przyczepić, poza tym tłumaczeniem nazwiska Rowana. Podziwiam autorkę za to, jak wszystko musiała zaplanować, nie mam pojęcia, przez ile czasu to dopracowywała, ale efekt powala na kolana. Nie zostaje mi nic innego, jak dać 10/10 i z niecierpliwością czekać na kolejne części.

37. Witamy w podziemnej szkole magii!

niedziela, 13 września 2015 8 komentarzy:
Seria: Magisterium
Tytuł: Próba Żelaza
Autor: Cassandra Clare, Holly Black
Wydawnictwo: Albatros






Ogień chce płonąć,
Woda chce płynąć,
Powietrze chce się unosić,
Ziemia chce wiązać,
Chaos chce pożerać.”



Dwunastoletni Callum mieszka ze swoim ojcem, który niegdyś był magiem, lecz po śmierci żony zrezygnował z czarów i postanowił wychować swojego syna jak zwykłego chłopca, ignorując budzące się w nim magiczne zdolności. Kiedy Call zostaje wezwany na obowiązkowy egzamin do Magisterium – szkoły magii, Alastair przekonuje syna, że ten powinien za wszelką cenę uniknąć rekrutacji, by nie mieć żadnych związków z niebezpiecznym magicznym światem. Pomimo katastrofalnego przebiegu egzaminu Callum zostaje przyjęty do Magisterium i zostaje uczniem Mistrza Rufusa. 
W szkole magii chłopiec zaprzyjaźnia się Aaronem i Tamarą, z którymi wspólnie zgłębia tajniki czarów i podchodzi do coraz bardziej wymagających sprawdzianów. Pomimo niepokornego charakteru i licznych wątpliwości dotyczących pobytu w szkole, Callum radzi sobie coraz lepiej i zaczyna traktować Magisterium jak swój drugi dom. 
Pewnego dnia magowie prowadzący szkołę odkrywają, że Aaron nie jest zwykłym uczniem, potrafi bowiem panować nad magią chaosu. Oznacza to, że chłopiec jest Makarem, szczególnym rodzajem maga, na którego wszyscy czekają, licząc, że przeciwstawi się Wrogowi Śmierci. Początkowo ta wiadomość wzbudza entuzjazm, jednak wkrótce Aaron zostaje porwany, zaś Call i Tamara ruszają mu na pomoc. Chłopiec musi odnaleźć zaginionego przyjaciela, mierząc się nie tylko z siłami zła, lecz także z własną przeszłością. Odkrywa niejasne okoliczności śmierci swojej matki, a także dowiaduje się o swoich owianych tajemnicą związkach z Wrogiem Śmierci. Poznana prawda postawi pod znakiem zapytania zarówno jego dalszy pobyt w szkole, jak i relację z ojcem.

Luś mówi: 9/10

Ale serio, jakim przegrywem trzeba być, żeby próbując oblać wszystkie egzaminy do szkoły magii, oblewając je w iście widowiskowym stylu i dostając najniższą notę w dziejach, dostać się do tej szkoły? Callum Hunt zaliczył taki właśnie przypał. Dodajmy jeszcze, że zajął miejsce w grupie „najważniejszego” mistrza z puli tych, którzy wybierali sobie uczniów. Nie zapomnijmy, że przez to narobił sobie wrogów… (Eh, to moja bratnia dusza! Wszystko wychodzi na opak.) Pewnie zastanawiacie się, kto chciałby oblać egzamin do szkoły magii? Ale Callowi ojciec zawsze opowiadał, że magowie z Magisterium to uosobienie zła, tak samo magia, że ze szkoły nie każdy wychodzi żywy, a i też przygotował syna do oblania Próby Żelaza. Coś nie wyszło, chłopaka zabrali do szkoły i się zaczęło. Call już na miejscu dowiaduje się, że jego matka naprawdę zginęła przez magię, ale nie z winy Magisterium, lecz w trakcie wojny z Wrogiem Śmierci. Chcąc nie chcąc musi uczestniczyć w lekcjach z dwójką przyjaciół, których również wybrał Mistrz Rufus, chociaż na początku niezbyt za sobą przepadają. W trakcie roku szkolnego okazuje się, że jeden z nich – Aaron jest makarem, magiem chaosu, który byłby w stanie zmierzyć się z Wrogiem Śmierci, a Call próbuje poznać prawdziwe motywy ojca, chociaż niewiele z tego wychodzi.
Brzmi trochę znajomo? No brzmi. Powiedzmy sobie szczerze, w obecnych czasach trudno jest uniknąć jako takiej powtarzalności, szczególnie jeśli mówimy o tematyce książek. Jeszcze zanim „Próba Żelaza” została wydana naczytałam się, że będzie to jakaś marna podróbka słynnego Harry’ego Pottera. Czemu? Nie wiem, może chodzi o szkołę magii, o przedstawioną tam historię z Wrogiem Śmierci albo o to, że jedna z autorek napisała kiedyś fanfiction właśnie do HP (i tu nie oceniam, nie czytałam). Ja jednak mam charakter małego rebelka, który musi, wyciągnąć pazurki, tupnąć nogą i powiedzieć swoje. I mówię! Magisterium to nie Potter. W obu seriach da się dostrzec podobieństwa, ale tu nic nie jest podróbką czegoś. A nawiązując już do HP – czytając „Próbę Żelaza” miałam wrażenie, że zrobiłam jakiś przeskok w czasie. Pewnie każdy Potterhead pamięta to uczucie, kiedy po raz pierwszy czytał „Kamień Filozoficzny”, ciężko stwierdzić, co to było, ale z jakiegoś powodu czuło się tą magię. Znowu się tak poczułam. Po niecałych stu stronach byłam nieuleczalnie zakochana, oczarowana, wow… No nie wiem co jeszcze, można to określić jako wielki wybuch emocji.
Dobra, nie oszukujmy się, podnoszę łapki, jestem fanką pani Clare (Magnus, Alec, Jace, Jace, Jace, Magnus, Magnus, Simon, MAGNUS, brokat, Church, Jem, Will, Peru... – sorka, mój mózg przestawia się na obroty fangirl) i kiedy coś koło roku temu na całym Tumblrze zaczęły padać informacje o jej nowej serii pisanej z Holly Black, stwierdziłam, że muszę to mieć, nawet nie wiedziałam czy będzie polskie wydanie… I mamy! I się zakochałam! Sprzedam duszę za kolejną część! ;-; Serio. Ale przechodząc od chaosu do czegoś, co chyba miało być recenzją (pozdrawiam! XD), miałam porównać „Próbę Żelaza” do „Kronik Nocnych Łowców” (nie mam pojęcia, czy ta nazwa funkcjonuje u nas, zbyt dużo czasu po angielskiej stronie Internetu). Czytając „Magisterium” nawet przez myśl mi nie przeszli Nocni Łowcy (chyba, że w kontekście crossovera, żeby nie kłamać, ale ciii). I dobrze, chociaż nie umiałam wyczuć, które fragmenty pisała Holly, a które Cassie, więc coś może w tym być. Nieważne, dwie serie, dwie zupełnie inne rzeczy… No i jednak „Próbę” może przeczytać nieco młodszy czytelnik. Nie mam też porównania do „Kronik Spiderwick” Holly, chyba nie miałam czytelniczego dzieciństwa. Whatever. Chcę powiedzieć, że niezależnie od tego, jakie miało się odczucia po „Darach Anioła”, „Diabelskich Maszynach” czy „Kronikach Bane’a”, można spróbować zaprzyjaźnić się z „Próbą Żelaza”.
Przechodząc do bohaterów: „OJEJ, MOJE DZIECIACZKI!” – wrzasnęła Lucy próbując się przecisnąć przez kartki, żeby przytulić postaci fikcyjne. Tak właśnie można zdefiniować moje odczucia do całej trójki głównych bohaterów.
Calla pokochałam od razu, najczęściej jest tak, że ten Główny Bohater jest grzecznym dzieciaczkiem, ma swoje teksty, jasne, ma przebłyski charakterku, ale koniec końców są… „grzeczni”. Na razie spotkałam się tylko z jedną postacią, która będąc po „Jasnej Stronie” była równocześnie typowym uosobieniem wredziocha, panie i panowie, Sadie Kane z Kronik Rodu Kane. Teraz do tego grona dołącza Call. I kocham tą dwójkę właśnie za wyraziste charakterki.

„ – Dlaczego musisz się zachowywać jak palant?
– Ponieważ ty nigdy tego nie robisz. Muszę być palantem za nas obu.”

Callum Hunt stał się legendarną postacią w swoim miasteczku w Karolinie Północnej, jednak nie w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Słynął z sarkastycznych uwag, którymi zniechęcał do siebie nauczycieli na zastępstwie, a także specjalizował się w irytowaniu dyrektorów, woźnych oraz pań ze stołówki.”

Oto definicja Calla!
Szczerze mówiąc o pozostałej dwójce powiem już znacznie mniej, ale to tylko przez to, że książka, mimo narracji trzecioosobowej, była pisana głównie z perspektywy Calluma. Ale Aaron i Tamara zajęli specjalne miejsce w moim sercu zaraz obok Calla. Wyczuwam, że między nim, a Aaronem wywiąże się cudowna więź, nie wiem jeszcze jaka, ale biorąc pod uwagę, że Aaron okazuje się magiem chaosu, a Call… no cóż, Call ma powiązania z Wrogiem Śmierci, o których wiele nie powiem, bo nie chcę zbytnio spojlerować, to mnie zniszczy. Mało tego, chcę, żeby to mnie zniszczyło. I tak samo tutaj mamy pewne rozwiązanie, za które wielbię autorki. Myśleliście, że Callum będzie tak zwanym „Wybrańcem”? Ja długo próbowałam to poukładać, bo w samych opisach książki jest wspomniane, że to Aaron ma zajmować to miejsce, a w treści jest tyle wskazań, że Call jest kimś ważnym, że serio nie da się powiedzieć, czy przypadkiem nie mamy do czynienia z jakimś duetem „Wybrańców”. I w sumie znowu muszę stulić dziób, żeby nie wygadać, co się kroi. Wracając do Aarona – on jest właśnie przykładem idealnego Bohatera, miły, ułożony, nieprzeciętny, nie chce zwracać na siebie uwagi, robi to, co mu się nakazuje w imię „wyższej sprawy”. Znowu się zakochałam.
Na koniec mam Tamarę. W każdym Wielkim Trio musi być ta jedna dziewczyna, która spróbuje zapanować nad dwoma ciołkami, prawda? I do każdej takiej mam inne odczucia, uwielbiam Hermionę, nie znoszę Annabeth, Isabelle kocham… Tamara wydaje mi się jeszcze nie do końca ukształtowana, nie wiem, co o niej myślę, ale jestem bardziej skłonna ją polubić niż znienawidzić. Jako jedyna z całej trójki była wychowana na maga, przygotowana na pójście do Magisterium ale na koniec okazuje się, że też nie miała lekko. Na początku strasznie mnie irytowała przez swoje zachowanie, ale później wszystko jej wybaczyłam. I tak samo – cudowna relacja z Callem, kocham ich docinki! (No i jej koszulka „Biję się jak dziewczyna.”!)
W „Próbie Żelaza” fabuła zdaje się skupiać głównie na Magisterium i nauce Calla, Aarona i Tamary, ale dostajemy też sporo informacji o Wrogu Śmierci i wojnie z nim, pojawiają się jakieś wskazówki, co do historii ojca Calla, ale nie jest tego zbyt wiele, być może ze względu na fabułę kolejnych części. Autorki przemycają do szkoły magii faktyczną fabułę całej serii i kocham to. Chyba zjadłabym sobie paznokcie gdybym dostała tylko szkołę magii albo tylko wojnę magów! Połączenie idealne. Mamy zabawne momenty, wzruszające sceny i fragmenty, po których można powiedzieć tylko „Co?”, bo coś się stało, ale jeszcze nie ogarniasz, o co chodzi.
Trochę się rozpisałam, a pewnie i tak o czymś zapomniałam (dodajmy to do listy „Dlaczego Lucy nie powinna pisać recenzji?”). W tym miejscu próbuję wyrazić uczucia do tej książki, ale chyba będzie ciężko. „Próba Żelaza” oczarowała mnie jak podziemne korytarze Magisterium, było dziwnie (podawać grzyby o smaku pizzy i kanapki z porostami, które smakują jak tuńczyk?), zabawnie, pięknie (jak ja bym chciała zobaczyć tą szkołę!), groźnie… Muszę znowu powtórzyć, że się zakochałam. Słabo u mnie z ocenianiem książek (często jest tak, że albo sprzedaję jej duszę, albo wzruszam nad nią ramionami i stwierdzam, że to „nic specjalnego”, ewentualnie marudzę, że serio nie rozumiem, co ludzie w niej widzą), ale się postaram. Daję 9/10, bo wszystko było na swoim miejscu, chcę już kolejną część, ale zabrakło mi opisania szerzej świata magów. Był wątek z Wrogiem Śmierci, było Magisterium, ale nic poza tym. Mam nadzieję, że w kolejnych częściach zostanie to nadrobione.

Hej, cześć, bonjur, Lucy jestem! I pewnie wszyscy już myślicie, że coś jest ze mną nie tak. (Ps. Nie mylicie się.) Jestem tu nowa, walnięta i chyba spadłam z kosmosu. TYLKO MNIE NIE ZJEDZCIE! Nie jestem smaczna! Tak tylko chciałam się przywitać i powiedzieć, że jestem dobrym stworzonkiem po Ciemnej Stronie Mocy, więc nie trzeba się mnie bać. 

20 000 wyświetleń wybiło... - czas na bookshelf tour!

piątek, 3 lipca 2015 3 komentarze:


20 000 wyświetleń wybiło! Yeah! Jestem z Was dumna! Tak jak obiecałam macie mój bookshelf tour.





                        Przepraszam, że tak trzęsłam! Tak jakoś głupio wyszło. :p Zapomniałam powiedzieć, że książki próbowałam poukładać kolorystycznie. Mam nadzieję, że nie jesteście zawiedzeni. Proszę o łapki w górę! 


Mrs. Crazy

31. Koniec nadchodzi ku uciesze stwórców.

czwartek, 18 czerwca 2015 3 komentarze:

Endgame. Wezwanie
Endgame:  The Calling


Cykl: Endgame
Autor: James Frey i Nils Johnson-Shelton
Tłumaczenie: Bartosz Czartoryski
Wyd. Sine Qua Non

Ocena Cupcake.: 8/10


Opis:
Koniec świata zwiastuje deszcz meteorytów. Rozpoczyna się wielka gra, o której wiedzą tylko nieliczni. Dwanaścioro Graczy ze starożytnych cywilizacji będzie grać o przetrwanie – nie tylko swoje. Mają w rękach los ludzkości całego świata. Zwycięzca może  być tylko jeden i jedynie lud wygranego Gracza zostanie ocalony. Od dziecka szkoleni na zawodowych zabójców, przygotowywani do Endgame – Gry ku uciesze istot o wielu imionach. Istot, które nauczyły ludzkość wszystkiego. Które zapoczątkowały istnienie i mogą w każdej chwili je zakończyć.
To jest Endgame. Tu wszystko jest możliwe.

Złota okładka przykuwa wzrok, rzuca się w oczy przy spacerze po księgarniach. Nie do przeoczenia. „Książka, jakiej świat nie widział!” – głosi tekst na górze okładki. Wielokrotnie obracałam w rękach tego niewątpliwego grubaska, zastanawiając się, co kryje w środku. Książka, która jest interaktywną, multimedialną grą dla milionów graczy, w której zwycięzca może zgarnąć nagrodę wartą tysiące czy miliony dolarów. Nic dodać, nic ująć, świetny sposób na zwrócenie uwagi.
Pokaż jednak kotku, cóż masz w środku!
Krótkie rozdziały, dynamiczna akcja ociekająca krwią, mnogość starć – oto co charakteryzuje treść Endgame. Język powieści jest przystępny, nie znajdziemy tu zbytnio wyszukanego słownictwa. Czyta się szybko i dość przyjemnie. Historia wciąga, jednak – przynajmniej w moim przypadku – kłopotu nie sprawia odłożenie jej na bok. Za wielką zaletę można tu uznać niedługie rozdziały. Myślę, że ten sprytny zabieg miał na celu zdynamizowanie akcji oraz w pewnym sensie podsycenie chęci czytania – w końcu o wiele przyjemniej się czyta, widząc, że kolejne rozdziały już za nami (chyba wyraziłam się nieco niejasno, mam nadzieję, że wiecie, o co mi chodzi...). Napędza to chęć czytania i ułatwia rozstanie się z książką – odłożenie jest łatwiejsze, gdy widzimy, że dany rozdział ma maksymalnie pięć stron i można sobie pozwolić na kolejne trzy... Wracając jednak do tematu. Narracja w każdym rozdziale przesuwa się na innego z Graczy, skupia się na nim, jego przygodach, emocjach i otrzymanej wskazówce. Dzięki temu mamy ciekawy obraz całej Gry oraz konkretnych postaci. Szkoda jednak, że każdy z bohaterów nie otrzymał takiej samej ilości miejsca w powieści, przez co niektórych wciąż trudno jest skojarzyć.

Taki grubasek!
Przytłaczająca ilość bohaterów, mnogość charakterów, a przede wszystkim nadmiar imion. Owszem, kolejne postaci były wprowadzane w miarę stopniowo, a przy kolejnych rozdziałach można było ich nieco lepiej poznać. Sporą trudność sprawiło mi zapamiętanie, kto jest kto, z kim trzyma, jak się nazywa, a przede wszystkim, z jakiego ludu pochodzi. Dotąd nie potrafiłabym ich dopasować! Trzeba jednak autorom przyznać, że bohaterowie są charakterystyczni i gdyby każdemu poświęcono uwagę w miarę równomiernie, zapamiętanie ich wszystkich nie byłoby takim koszmarem. Nie zżyłam się jednak specjalnie z żadnym z nich, a co do niektórych moje emocje od nienawiści skakały do miłości i z powrotem. Taka trochę sinusoida. Mimo wszystko jednak różnorodność charakterów i historia każdej postaci to niewątpliwy plus całej książki.

Endgame. Wezwanie to intrygujący wstęp do niezwykłej trylogii. Książka może nie jest w stu procentach nowatorska, może przywoływać skojarzenia (np podobieństwo do Igrzysk śmierci), ale w pewnym sensie właśnie dzięki temu – moim zdaniem – każdy znajdzie w niej coś dla siebie. Akcja, trójkąt miłosny, zbliżający się koniec świata, bohaterowie wychowywani na wyrachowane maszyny do zabijania, zagadki – wszystko to znajdziemy w tym blisko 500-stronicowym grubasku

~*~
A co Wy sądzicie o Endgame?
Czytaliście? A może książka jeszcze przed Wami?
Próbowaliście zagrać w Grę o miliony...?

>>>Cupcake.<<<

W tym miejscu chciałabym serdecznie podziękować Kath oraz Pauli (czyli moim dwóm szalonym ninjom), a także Olorienowi (czyli temu tam z batem). Bez Was tej recenzji by nie było – wcale, albo przynajmniej tak szybko. Wielkie dzięki! 

30. Ludzie mają irytujący zwyczaj pamiętania rzeczy, których nie powinni.

piątek, 12 czerwca 2015 2 komentarze:






*ach ta piękna okładka!*


Tytuł: Eragon
Tytuł oryginału: Eragon. Inheritance, Book One
Autor: Christopher Paolini
Rok wydania: 2005
Wydawnictwo: MAG
Ilość stron: 494


,,Jesteś smokiem, nawet Cień umknąłby przed tobą, a jednak 
kryjesz się w górach niczym spłoszony królik."

Trochę o książce:
Eragon, piętnastoletni chłopak mieszkający z wujem, wiodący całkiem normalne życie. Do pewnego momentu... Któregoś dnia chłopiec znajduje kamień, niby pozorny kamień, a jednak... Z owego "kamienia" wykluwa się smok... I tak właśnie powstaje szczera, prawdziwa przyjaźń ze smokiem, a naprawdę smoczycą. Ale nic nie jest idealne. Eragon ma do wyboru: dołączenie do złego króla Galbatroixa, albo wyruszyć do Vardenów wiedząc, że już nigdy nie będzie miał normalnego życia. 
    Chłopak udaje się w podróż z miejscowym bajarzem, Bromem. Mężczyzna okaże się kimś więcej niż może się wydawać... Oboje ryzykują, bo na każdym kroku czyha niebezpieczeństwo.


,,Żaden powietrzny łowca nie powinien skończyć jako ofiara.
Lepiej zginąć w locie, niż umrzeć na ziemi." 


Moje wrażenia:
Książkę czytałam 3 lata temu i przyznam, że niewiele z niej pamiętałam, dlatego przeczytałam ją ponownie.Wiem jednak, że tym razem nie spodobała mi się tak bardzo jak wcześniej. Znalazłam tu wiele wątków podobnych do Harry'ego Potter'a i Władcy Pierścieni. Harry Potter - Razacowie, stwory podobne do Dementorów, Władca Pierścieni - Główny bohater również odbywa podróż pełną ryzyka i niebezpieczeństwa. Zaznaczę jednak, że tą powieść napisał piętnastoletni chłopak! Tak, Christopher miał wtedy tylko piętnaście lat! Moim zdaniem książka jest trudna do przebrnięcia tak jak Władca Pierścieni. Jeśli macie ochotę na coś spokojnego, to zdecydowanie Wam jej nie polecam! Strasznie wciąga i jest bardzo dużo akcji!
    Najbardziej spodobała mi się smoczyca - Saphira. Bardzo mądrze się wyrażała (patrz drugi cytat) i udowodniła mi, że smoki to naprawdę mądre zwierzęta. Eragon za to w ogóle nie przypadł mi do gustu. Zawsze nie myślał co robi i popełniał głupie błędy. Chociaż bardzo podobały mi się wątki, gdy młody bohater poznawał i uczył się magii.
      Imię Saphira kojarzy mi się z kamieniem szlachetnym - szafirem. Jest tak samo błękitna jak szafir! :D Wiem, odkryłam Amerykę! :)
 ,,Morze to wcielenie emocji. Kocha nienawidzi, płacze, opiera się
wszelkim próbom uchwycenia go słowami, odrzuca wszelkie kajdany.
Nieważne, co o nim powiesz, zawsze zostaje coś, czego nie zdołasz wyrazić"

Podsumowując:
 Uważam, że serię Dziedzictwo można tak jak Pottera i Władcę Pierścieni do klasyków fantastyki. Książek o smokach jak dla mnie jest zdecydowanie za mało! :D Christopher bardzo ciekawie wykreował swój świat i nie znajdziemy go w innych książkach. Każdy powinien przeczytać tą serię, chociaż jak wspomniałam trudno przez nią przebrnąć. Czytajmy o smokach!!! Bo są to naprawdę fantastyczne i mądre stworzenia! :)



,,Prawdziwa odwaga polega na tym, by żyć
i cierpieć za to, w co wierzysz."


 Dziękuję serdecznie Wydawnictwu Mag za wydanie tak wspaniałej książki! Okładki są wręcz cudowne! <3
Mrs. Crazy

Popularne posty