Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fantastyka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fantastyka. Pokaż wszystkie posty

65. Po prostu podejrzewam, że w szafie siedzi demoniczny opos

piątek, 17 marca 2017 2 komentarze:
Tytuł: Opowieści z Akademii Nocnych Łowców
Autor: Cassandra Clare, Sarah Rees Brennan, Maureen Johnson, Robin Wasserman
Wydawnictwo: MAG
Ilość stron: 654
Ocena: 10/10
Opis: Simon Lewis był człowiekiem i wampirem, a teraz staje się Nocnym Łowcą. Jednak wydarzenia „Miasta Niebiańskiego Ognia” odarły go ze wspomnień i Simon nie bardzo wie, kim jest. Wie, że przyjaźnił się z Clary i że przekonał skończoną boginię Isabelle Lightwood, żeby się z nim spotykała… ale nie ma pojęcia, w jaki sposób. Kiedy zatem Akademia Nocnych Łowców ponownie otwiera swoje podwoje, Simon rzuca się w nowy świat polowania na demony, zdecydowany odnaleźć siebie, odnowić dawne związki i stać się prawdziwym Nocnym Łowcą. Jednak wkrótce zdaje sobie sprawę, że w Akademii nic nie jest proste i oczywiste…

Myślicie, że liceum to szkoła przetrwania? A może studia? Uważacie, że wasz wuefista to wcielenia największego zła pragnące jedynie waszych wyplutych płuc? Na pewno macie szkolne łazienki za zapomniane nawet przez Lucyfera miejsce. Szkolna stołówka albo zawartość studenckiej lodówki to padół łez i pogardy? W takim razie zapraszamy do Akademii Nocnych Łowców, elitarnej szkoły dla przyszłych łowców demonów. Przekonacie się, że może być gorzej! I nigdy, przenigdy nie jedzcie Zupy.
Czekałam na tą zatęchłą dziurę od skończenia „Miasta Niebiańskiego Ognia”! Niech mnie Azazel użre i Razjel w łeb palnie! Tęskniłam za moim Dream Team z Nowego Jorku! Zapowiedzi tych opowiadań mnie dobijały, szczególnie „Zło, które kochamy” i „Dla nocy i ciemności”. No jak to, że Robert i Michael, a ja nie mam jak przeczytać?! Jakim prawem nie mogę od razu się dorwać to niebieskiej słodkości, którą Magnus i Alec adoptowali?! Tym bardziej byłam w niebo wzięta po pierwszej zapowiedzi. Uwielbiam czytać o Nocnych Łowcach, ale chyba na zawsze będę najwierniejsza postaciom z „Darów Anioła”, „Pani Noc” też była genialna, ale to już nie było to samo. Poza tym Clare znowu TO zrobiła! Nawet dziesięć razy! Nie było opowiadania, w którym nie zadźgałaby mnie emocjonalnie, śmiałam się, płakałam, wkurzałam. Świetnie wykorzystała potencjał do grania mi na emocjach.
Otrzymujemy podobną formułę do tej, zastosowanej w „Kronikach Bane'a” tylko tym razem na pierwszy plan wysunął się Simon – mój ukochany nerd, który teraz wpadł w bagno, chcąc zostać Nefilim. Nie ma to jak startować na pogromcę demonów, a wylądować w sypiącym się budynku, wypełnionym szlamem i szczurami. Wszystkie opowiadania są powiązane ze sobą właśnie postacią Simona i jego kolejnymi przeżyciami w Akademii, ale autorka świetnie wykorzystała tą linię do przedstawienia nam opowieści o przeróżnych postaciach na przestrzeni czasu, zaczynając od Herondale'ów starszych od mojego cudownego Willa, a kończąc na nowym pokoleniu Nocnych Łowców. Moimi faworytami są (oczywiście) opowiadania o: Kubie Rozpruwaczu, Robercie i Michaelu i, co najoczywistsze, Malecu i Niebieskiej Słodkości. Mimo dość oślizgłemu przedstawieniu pokochałam też samą Akademię. Clare naprawdę dobrze zrobiła przedstawiając ją jako najgorszy szkolny koszmar z równie okropnymi uczniami. Chyba bym się obraziła, gdyby nie pojawiło się chociaż kilku napuszonych dzieciaków Nefilim! Ostatnio mam nieprzyjemność spotykać się z opiniami pewnej, ehem, grupy, która twierdzi, że owa autorka jest okropna, bo przedstawia swój świat właśnie w taki sposób, bez wciskania wszędzie tolerancji i szacunku do wszystkiego. Nie tak to działa i dobrze, że ktoś tak pisze. Nocni Łowcy od początku byli przedstawiani jako swego rodzaju rasiści, z całą moją miłością do nich powiem, że w większości zawsze byli okropni! Nie uwierzyłabym, że to zmieniło się tak po prostu. Widać, jak się zmieniają, Simon uparcie stara się im coś wbić do głów. Rodzina Lightwoodów to piękny, chociaż bardzo zabawny przykład, jak zachodzą w kimś zmiany. Maryse i Robert wariujący na punkcie małego czarownika złapali mnie za serce, chociaż ciężko było nie płakać ze śmiechu. Starają się być lepsi dla swoich dzieci i to jest takie cudowne, a nie zmiana za pstryknięciem palców. Znajdą się też piękne nawiązania do najróżniejszych elementów serii, na przykład fragment, w którym Catarina i Magnus wspominają Ragnora i Raphaela. To ten element, który uwielbiam w książkach z uniwersum o Nocnych Łowcach – autorka w każdej książce wplata nawiązania, daje małe prezenty dla czytelników kochających szczegóły. Nawet, jeśli już czepiać się jej stylu, który akurat mi nie przeszkadza, bo jest lekki i przyjemny, to jest wiele elementów, którymi nadrabia.
„Opowieści z Akademii Nocnych Łowców” to kolejna książka, która utwierdziła mnie w miłości do Świata Cieni. Śmiałam się, płakałam, wkurzałam i łapałam to dziwne uczucie, które ciężko je określić, kiedy emocje się mieszają i jesteś w stanie wyrzucić z siebie jedynie jakiś nieskładny zbitek liter. Znowu wszystkie niebieskie zakładki zeszły na zaznaczanie fragmentów o Magnusie i Alecu. Stołówkowa Zupa została dla mnie znakiem rozpoznawczym Akademii. Pokochałam słodkiego szkota, kolejnego Herondale'a i wiele innych postaci. Wreszcie dostałam Michaela Waylanda, prawdziwego, uroczego niczym puchata kuleczka! Najcudowniejsze jednak były ilustracje. Wreszcie w polskim wydaniu pojawiły się przepiękne rysunki Cassandry Jean! Za to wybaczam wydawnictwu wszystkie literówki! Nie wiem, kto to załatwił, ale kocham człowieka! Mam nadzieję, że nie będę musiała długo czekać na zapowiadaną trylogię o Magnusie i... To będzie na tyle.


Niech Moc będzie Wami!

64. Może nie czas żałować róż, gdy płoną lasy

niedziela, 12 marca 2017 Brak komentarzy:

Seria: Cykl o Nikicie
Tytuł: Dziewczyna z Dzielnicy Cudów
Autor: Aneta Jadowska
Wydawnictwo: Sine Qua Non
Ilość stron: 314
Ocena: 10/10
Opis: Są przyjazne i urocze miasta alternatywne. I jest Wars – szalony i brutalny – oraz Sawa – uzbrojona w kły i pazury. Pokochasz je i znienawidzisz, całkiem jak ich mieszkańcy.

Jak ona. Nikita. To tylko jedno z jej imion, jedna z jej tajemnic. Jako córka zabójczyni i szaleńca chce od życia jednego – nie pójść ścieżką żadnego z rodziców. Choć na to może być już za późno.

Z Dzielnicy Cudów – części miasta, która w wyniku magicznych perturbacji utknęła w latach 30. ubiegłego wieku – zostaje uprowadzona jedna z piosenkarek renomowanego klubu Pozytywka. Sprawą zajmuje się Nikita. Trop szybko zaprowadzi ją tam, gdzie nigdy nie chciałaby się znaleźć. Na szczęście jej pleców pilnuje Robin. Czy na pewno? Kim on właściwie jest?

Pewnego razu postanowiłam sobie, że zacznę czytać polską fantastykę. Powoli się za to zabrałam, zakochałam się w Kossakowskiej, z Sapkowskim nadal mam pewne problemy, Ćwiek czeka, aż się wzbogacę. Już jakiś czas temu moją uwagę przykuła Aneta Jadowska, co zabawne – na początku myślałam, że to jakaś zagraniczna zapowiedź, dopiero po zjechaniu do opisu „Dziewczyny z Dzielnicy Cudów” coś zadzwoniło mi w tyle głowy i sprawdziłam nazwisko autorki. Brawo ja! Potem pojawiło się pierwsze kilka stron i tylko się upewniłam, że muszę to mieć! Początek sprawił, że poczułam się jak w domu, mordowanie magicznych mutantów, bohaterka, która od pierwszych stron daje do zrozumienia, że nie jest ciepłą kluchą, której kolana zmiękną zaraz po pojawieniu się Tru Loffa i styl autorki. Rozpłynęłam się i zapłakałam nad stanem swojego konta. Od tego czasu seria o Nikicie chodziła za mną wszędzie, ciągle mnie bolało, że jeszcze nie mam tej książki, aż w końcu kupiłam, razem z „Nie poddawaj się”. Przysięgam, bardziej trafionego zakupu nie dokonałam nigdy, paczka idealna! Co więcej, moje pierwsze „spotkania” z obiema autorkami nie mogły być przyjemniejsze.
„Dziewczyna z Dzielnicy Cudów” mogłaby z powodzeniem być pojedynczą książką, ale dobrze, że tak nie jest. Po pierwszej części opuszczanie alternatywnej Warszawy po prostu boli! Mam wrażenie, że właśnie tak wygląda tęsknica, łapiąca mieszkańców tytułowej dzielnicy, jeśli na zbyt długo ją opuszczą. Jestem po prostu zachwycona światem przedstawionym. Normalnie nie przepadam za umieszczaniem fabuły w Polsce, wszystko jest zbyt znajome, ale nie w tym wypadku. Alternatywna Warszawa, w ogóle alternatywny świat współistniejący z tym zwyczajnym, to coś genialnego. To nawarstwienie magii, tajemnice na każdym kroku i dzielnica zakotwiczona w latach trzydziestych ubiegłego wieku, sprawiły, że zakochałam się bezgranicznie. Całość świetnie ze sobą współgra, każdy element wydaje mi się przemyślany i świetnie dopasowany do całej reszty układanki. Wars i Sawa są brutalne, wielokrotnie zastanawiałam się jak szalonym trzeba być, żeby mieszkać tam na stałe. Spodziewałam się, że na następnej stronie wyskoczy kolejny efekt czkawki, kilkakrotnie moje podejrzenia się potwierdziły. Brutalność zmieszana z pewnym urokiem Warszawy, którą sama uwielbiam, i magią sprawiły, że powstał idealny świat do śledzenia każdego kolejnego bagna, w które wpadła Nikita. Tak samo oczarował mnie specyficzny klimat. Z niewyjaśnionego powodu zawsze łatwiej się zakochuję w książkach, które nawiązują do przeszłości albo mieszają ją z teraźniejszością.
Szczerze, nawet najpiękniej wykreowany świat można nieźle spieprzyć przez rozwlekłą akcję i słabo napisane postacie (tu odsyłam do mojego jojczenia o „Dworze Cierni i Róż”). Dlatego jeszcze raz pokłonię się przed autorką. Bawiłam się przednio, postacie, które miałam pokochać, pokochałam, a te do znienawidzenia, znienawidziłam. W sumie to niezły wyczyn, bo często robię na przekór autorowi i wybieram sobie sama, kogo kocham, a kogo chce spalić na stosie. W pakiecie dostałam jeszcze cudowną niespodziankę: dziękuję za Nikitę! Pal licho wszystko, ta dziewczyna jest świetna! Ani z niej wyidealizowana Mary Sue, ani karykatura feministycznego Antychrysta. Kolejny ukłon, za nieheteronormatywną postać kobiecą. A wspominam o tym tylko, żeby napisać, jak naturalnie to wyszło pani Jadowskiej. Nie odniosłam wrażenia, że orientacja ma znaczący wpływ na bohaterkę, po prostu sobie była, tak zupełnie naturalnie. Nie było orientacji zamiast postaci, więc jestem zachwycona. Co z akcją? Zafundowałam sobie czytelniczą zadyszkę, nie było ani chwili spokoju. Doceniam płynne przejścia między jednym wydarzeniem, a drugim przy minimalnej ilości nudnawych fragmentów. Może oczywiście wszystko wyolbrzymiam, bo podczas sesji mogłabym czytać cokolwiek, co nie jest notatkami i bawiłabym się genialnie, ale co poradzę? Jednak musiało być w tym „to coś”, co pozwoliło mi zapomnieć o trzęsieniu czterema literami przed dwóją z każdego egzaminu, do którego nie chciało mi się przygotować. (Nie róbcie tak, drogie dzieci!)
Podsumowując: zakochałam się, kłaniam się i podziwiam autorkę, a dodatkowe punkty przyznaję za przepiękne ilustracje i Robina, bo był rozczulający niczym koszyk pełen kociąt. A o kontynuacji będzie, jak przetrwam poprawkę u Doktora Zło.
Odmeldowuję się,

Dobranoc!

62. "Magiczny kamień, który nazywa się magia."

wtorek, 10 stycznia 2017 Brak komentarzy:
Seria: Odcienie Magii
Tytuł: Mroczniejszy odcień magii
Autor: Victoria E. Schwab
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Ilość stron: 407
Ocena: 8/10
Opis: Witajcie w Szarym Londynie – brudnym i nudnym, pozbawionym magii, rządzonym przez szalonego króla Jerzego III. Istnieje też Czerwony Londyn, w którym w równej mierze szanuje się życie i magię, oraz Biały, miasto wycieńczone wojnami o magię. A niegdyś, dawno temu, istniał jeszcze Czarny Londyn... Teraz jednak nikt o nim nawet nie wspomina.
Oficjalnie, Kell jest podróżnikiem z Czerwonego Londynu – jednym z ostatnich magów, którzy potrafią przemieszczać się pomiędzy światami – i działa jako posłaniec między Londynami i ambasador Czerwonego królestwa rodziny Mareshów. Nieoficjalnie, uprawia przemyt – bardzo niebezpieczne hobby, o czym przekonuje się na własnej skórze, kiedy wpada w pułapkę wraz z zakazanym przedmiotem z Czarnego Londynu. Ucieka więc do Szarego, gdzie z kolei naraża się Lili Bard, złodziejce o wielkich aspiracjach. To właśnie z nią Kell wyrusza w podróż do alternatywnej krainy, której stawką jest uratowanie wszystkich światów…


Przeczytaj! Będzie fajnie! To będzie dobre! Tak mi mówili, a nikt nie ostrzegał! Nikt! Wiedzą, że kocham spoilery, więc mogli ostrzegać! A ja ostrzegam, że pod koniec będą oznaczone spoilery, bo ta kobieta przegięła! Pobiła na głowę nawet moje najwredniejsze pomysły i plany! Panie i panowie: Victoria E. Schwab, autorka, która wygrywa statuetkę książkowego mordercy roku 2016! A konkurencja wcale nie była łatwa.
Powracamy do londyńskiego fetyszyzmu, nie ma bata. Moje ulubione miasto, mój ulubiony gatunek i do tego przedni pomysł. Przygoda zaczęła się w sierpniu, kiedy ktoś na książkowej grupie polecił mi tą oto panią, a w tym samym momencie moja genialna mame kazała mi wydać punkty do empiku bo akurat kończył się program lojalnościowy. Wynik takiego równania to żadna tajemnica. Kilka dni później w paskudną pogodę leciałam odebrać paczkę z salonu, a i przy tym trafiła się przygoda. Na koniec mi powiedzieli, że jeszcze kilka książek i mnie zamordują. Podchodziłam do tego jak student do nauki, tylko mi serio zawsze coś wypadało. W końcu mogę powiedzieć: Niczego nie żałuję! Niczego, niech to diabli!

Na rzece, na moście ze szkła, brązu i kamienia...”

Cztery Londyny, pozbawiony magii, magiczny i piękny, walczący o magię i zniszczony przez magię. Szary, Czerwony, Biały i Czarny. Drzwi do tego ostatniego zamknięto wiele lat temu, od tego zaczęła się walka o magię w Białym Londynie. Czerwony Londyn to kraina pełna magii, żywa i w pełni rozkwitu. Jeśli mowa o ostatnim to jest nam dobrze znany, Londyn w niedokładnie określonym okresie rewolucji przemysłowej albo trochę wcześniej. Pozbawiony magii, rozwijający się we własny sposób. Łączy je jedynie nazwa i fakt, że leżą nad tą samą rzeką, poza tym to cztery różne światy. Poza tym jest Kell – adoptowany syn rodziny królewskiej z Czerwonego Londynu, ostatni z dwóch antari – magów krwi, którzy jako jedyni są w stanie podróżować między światami. Drugim jest Holland, raczej nieprzyjemny gość, ale to nie do końca jego wina. Poza tym na scenie mamy Rhya – przybranego brata Kella, kochanego przez wszystkich księcia, Lilę – złodziejkę z Szarego Londynu, Athosa i Astrid – bezlitosne bliźnięta władające Białym Londynem oraz kamień – mroczny artefakt z Czarnego Londynu. Dalej mamy gonitwę pomiędzy światami, łamanie praw, których łamać się nie powinno bo będzie bigos i niezłą dramę.

W twoim świecie magia jest rzadkością. W moim równie dziwny jest jej brak.”

Sam zamysł był na tyle dobry, że nie miałam zbyt dużego dylematu, co chcę czytać. Wykonanie też wypada świetnie, chociaż nie idealnie. Miałam nadzieję na więcej informacji o Czarnym Londynie i magicznej zarazie. Chciałam, żeby ktoś odkrył trochę więcej tajemnic. Może trochę lepiej opisać świat przedstawiony i byłabym w pełni zadowolona. Trochę mi się przeciągało czytanie. Czasem po prostu opisy były zbyt rozwlekłe, ale autorka nadrabia bohaterami, szczególnie Rhy i Kell mnie do siebie przekonali. Na duży plus zasłużyły też sceny walki magów, wgniotły mnie w kanapę i ulubiony kocyk. Nawet nie musiałam się starać z wyobrażaniem sobie tego, jakbym oglądała dobry serial. Pod koniec też opisy przeżyć Kella nie pozwalały mi odłożyć książki ani na chwilę. Spisek sam w sobie był świetnie przemyślany, czasami mamrotałam, że główni bohaterowie zapominają o niektórych fragmentach układanki, a potem one wracały i okazywało się, że to mi coś wypadło z głowy.

Potwory nie mdleją w obecności dam.”

Jak już wspominałam, postacie to jedna z mocniejszych stron książki. Rhy, ten ukochany przez wszystkich książę, czasami zachowuje się trochę jak dziecko, robi się zazdrosny o Kella i wpada na głupie pomysły. Trochę zbyt ufny przez co narobił bałaganu. Nie jest zbyt utalentowany jako mag, ale nadrabia całą resztą. To ten uroczy. Kell, czyli początek kłopotów. Trochę zagubiony chłopiec, prowadzący zakazany handel wymienny między światami i od tego zaczyna się ten dramat. Niańka i ukochany brat księcia, najbardziej mnie ruszyły jego powiązania z przybraną rodziną. Słodko – gorzkie, kochają się, ale jednak chłopak czuje, że jest bardziej ich własnością. Na koniec Lila „Nie wiem co tu robię, ale beze mnie to się rozpierdzieli” Bard. Drobna złodziejka z pazurem. Charakterna, goniąca za przygodą, a jej największym marzeniem jest piracki statek... Lubię ją. Cholera, nawet uwielbiam, bo to ani kluchowata klucha ani „Jestem silna, niezależna i wszyscy mnie wielbią”. Poza tym podobało mi się, że podczas przedstawiania postaci, które jakieś znaczenie dla historii miały, autorka naprawdę mi ich przybliżała.

Magia jest naprawdę piękną chorobą.”


Co muszę przyznać to to, że autorka jak już postanowi podzielić się większą ilością informacji, to wychodzi jej to genialnie. Jak już wspominałam, sceny walki są świetnie napisane. Świętowanie urodzin księcia mnie porwało, było tak magiczne i piękne, że mogłabym prosić o samo opowiadanie tylko o nich (tylko bez dramy, żeby nie psuć sobie zabawy). Zakochałam się w Czerwonym Londynie, w tym jednym świecie nic mi nie brakowało. Szary Londyn był zwyczajnie szary, ale o to chodziło. Za to Biały... Brakowało mi trochę więcej tego czegoś. Wyblakły i przerażający świat trochę za mocno mi się spłaszczył. Potrzeba mi więcej wyjaśnień czemu ten świat skończył właśnie w ten sposób, czemu magia tak tam reagowała i jak konkretnie miało na to wpływ zamknięcie drzwi do Czarnego Londynu. Wiem tyle, że jest źle, a wszystko przez odcięcie się światów od siebie. Na pewno dla fanów miejskiego fantasy i magicznych wymiarów będzie to świetna zabawa. Tylko trochę więcej informacji o świecie przedstawionym i mniej rozpisywania się nad najróżniejszymi różnościami. Jednak nie potrzebowałam aż tyle przypominania, że Lilę ciągnie do przygody czy jak niebezpieczna jest mroczna magia. Tego nie trzeba przypominać w prawie każdej części. Ostatecznie na plus zasługuje piękne wydanie – piękne strony tytułowe każdej części, klimatyczna okładka i śliczny grzbiet. Jeszcze większym plusem będzie informacja, kiedy po polsku będą kolejne części. Ja tu umieram z niecierpliwości, ślicznie proszę szanowne wydawnictwo o nieprzedłużanie tych cierpień zbyt długo. Wiem, że poza tym jest sporo pracy, ale będę wdzięczna nawet za jakieś informacje, kiedy można się czegoś spodziewać?
Na koniec SPOILER, SPOILER, SPOILER! CIEKAWYCH ZAPRASZAM NIŻEJ, RESZTA MOŻE SKOŃCZYĆ CZYTAĆ!
Tak, postanowiłam się wyżalić, bo po prostu psychika mi wysiadła. Z jednej strony to na pewno plus dla autorki, ale miałam wrażenie, że chce mnie zamęczyć. Bo nie ma to jak pokochać postać całym sercem, a tu niespodzianka – jaśnie panicz umiera i zmartwychwstaje po kilka razy, a za każdym już naprawdę myśli się, że już po nim. Pani Schwab chyba lubi odwlekać śmierć ile się da, żeby trzymać czytelnika w niepewności. Pod koniec to samo, chociaż druga ofiara już nie przeżyła. (Raczej, bo diabli wiedzą, co będzie w kolejnej części.)

60. ...mój różany chłopiec.

wtorek, 13 grudnia 2016 2 komentarze:
@zglowamiwchmurach
Nie poddawaj się
Carry on

Autor: Rainbow Rowell
Tłumaczenie: Małgorzata
Hesko-Kołodzińska
Wyd.: HarperCollins

Ocena Cupcake.: 7/10

Opis fabuły:
To ostatni rok Simona Snowa w Szkole Czarodziejów w Watford. Jest on uznawany za najpotężniejszego czarodzieja, jednak nadal marnie radzi sobie z różdżką, na dodatek stale coś podpala lub sam wybucha. Co gorsza wciąż wisi nad nim wizja walki z Szaroburem (istotą wysysającą magię, która zagraża całemu magicznemu światu), ponury współlokator z pewnością znów knuje coś za jego plecami, a relacje z dziewczyną przybierają niechciany obrót. Jak tak młody Wybraniec ma poradzić sobie z tym wszystkim?

Simona miałam przyjemność poznać zaledwie kilka tygodni wcześniej przy czytaniu Fangirl Rainbow Rowell i kiedy usłyszałam, że autorka poświęciła mu oddzielną książkę, z wielką chęcią po nią sięgnęłam. Snowa nie da się nie lubić!

Na wstępie jednak muszę z bólem przyznać, że styl, jakim napisane jest Nie poddawaj się nieco mnie zawiódł. Tak jak przez Fangirl gładko przebrnęłam, tak w wypadku tej książki nie było już tak kolorowo. Pierwsza księga była prawie że męką. Nie dość, że nie działo się nic specjalnie porywającego, to jeszcze gryzł mnie sposób, w jaki Carry on zostało napisane. Chyba wolę Rowell w wydaniu trzecioosobowym.

@chaos_cupcake
Autorce jednak trzeba oddać sprawiedliwość - gdy fabuła już się rozkręciła, naprawdę ciężko było się oderwać! Historia jest ciekawie poprowadzona, poszlaki dla czytelnika zgrabnie wplecione, dzięki czemu nie tylko Simon wraz z przyjaciółmi może bawić się w "detektywa", ale również my podczas czytania jesteśmy wciągani w rozwiązywanie zagadki. Co prawda nie trudno tu wyprzedzić odkrycia bohaterów, wszystko dość szybko składa się w całość przed czytelnikiem, więc nie ma tu jakiegoś wielkiego bum czy zaskoczenia. Jedynie nutka zadowolenia, że odkryliśmy coś zanim postaci na to wpadły.

Jeśli chodzi o bohaterów - tu prawie (PRAWIE!) mam ochotę przyklasnąć Rowell. Roztrzepany, nieco niezdarny Simon, który nie radzi sobie za bardzo z całą magią, a jednocześnie jest niezwykle szlachetny i szczery skradł moje serduszko i porządnie się w nim rozgościł. Z lekkim bólem - bo nie jestem specjalną fanką tych teoretycznie czarnych charakterów - muszę to samo przyznać co do Baza, inteligentnego snoba z wyższych sfer (z nadprogramowej wielkości kłami). Tej dwójki naprawdę nie da sie nie darzyć sympatią! Ich relacja jest dość intrygująca, chociaż pewnymi rozwiązaniami byłam dość mocno zawiedziona - ale to już oceńcie sami, po przeczytaniu. Wśród świetnie wykreowanych bohaterów nie sposób pominąć Penny, najchętniejszej do działania, zadziornej, pewnej siebie, bystrej i najbardziej zorganizowana z całej paczki. Jej również nie sposób nie lubić. Nie będę się tu rozwodzić o każdej postaci, ale zdecydowanie na uwagę zasługuje również Ebb, którą pokochałam już od pierwszych stron. Nieco ekscentryczna pasterka kóz, której obecność w książce niesie ze sobą swego rodzaju spokój i muszę przyznać, że uśmiechałam się za każdym razem, gdy tylko pojawiała się pośród innych postaci.
Teraz pozwolę sobie nieco ponarzekać, nie wychodząc jednak z kręgu bohaterów. Zawiodłam się bardzo na kreacji Maga, którego wątek i postać według mnie zasługiwała na rozwinięcie. Jego relacja z uczniami wciąż jest dla mnie zagadką i chociaż rozumiem jego motywy, obraz jego postaci jest dość rozmyty i byle jaki. Jakby autorka miejscami wrzucała go na siłę (chociaż mówię, jak dla mnie powinno go być nieco wiecej i wyraziściej)... Inną postacią, która jest dla mnie jednym wielkim zawodem niewątpliwie jest Agatha. Liczyłam, że będzie nieco bardziej zdecydowana, a nie taka... nijaka. No ale cóż, widocznie przeliczyłam się.

W wielu książkach, które ostatnio czytałam nie satysfakcjonowały mnie zakończenia (nie wiem, czy autorzy robią mi na złość, czy to ze mną coś nie tak). Jeśli jednak chodzi o Nie poddawaj się - jestem prawie zupełnie usatysfakcjonowana. Nie mamy tu zupełnie czarno-białej sytuacji, nic nie jest specjalnie przeidealizowane, za co ta książka zgarnia u mnie wielkiego plusa.

Podsumowując więc, oprócz tych pierwszych 150 stron (z ok. 500!) i kilku drobniejszych niuansów w trakcie, Nie poddawaj się było świetną rozrywką. Jest to jednak książka prawie do połknięcia, historia wręcz na raz. Na dodatek w dużej mierze kojarzy się z innymi historiami, jakie miałam już okazję czytać (ekhem, chociażby Harry Potter), ale autorka sama przyznaje, że Simon jest "czymś w rodzaju hybrydy i spadkobiercy setek innych nieistniejących Wybrańców" i że chciała sprawdzić, jaka historia o Wybrańcu wyjdzie spod jej palców.
Efekt? Sami oceńcie ;)


Czytaliście już Nie poddawaj się? Jak wrażenia?
Nie poddawaj się jeszcze przed Wami? Macie zamiar się zaopatrzyć i przeczytać?

Za możliwość przeżycia ciekawych przygód
z Simonem i jego przyjaciółmi
serdecznie dziękuję Księgarniom Matras.

58. "Mene mene tekel upsharin"

niedziela, 6 listopada 2016 1 komentarz:
Seria: Dary Anioła
Tytuł: Miasto Kości
Miasto Popiołów
Miasto Szkła
Miasto Upadłych Aniołów
Miasto Zagubionych Dusz
Miasto Niebiańskiego Ognia
Autor: Cassandra Clare
Wydawnictwo: MAG
Ocena: 9/10 (bo Clary)
Opis: Tysiące lat temu, Anioł Razjel zmieszał swoją krew z krwią mężczyzn i stworzył rasę Nephilim, pół ludzi, pół aniołów. Mieszańcy człowieka i anioła przebywają wśród nas, ukryci, ale wciąż obecni, są naszą niewidzialną ochroną. Nazywają ich Nocnymi Łowcami. Nocni Łowcy przestrzegają praw ustanowionych w Szarej Księdze, nadanych im przez Razjela.

Ich zadaniem jest chronić nasz świat przed pasożytami, zwanymi demonami, które podróżują między światami, niszcząc wszystko na swej drodze. Ich zadaniem jest również utrzymanie pokoju między walczącymi mieszkańcami podziemnego świata, krzyżówkami człowieka i demona, znanymi jako wilkołaki, wampiry, czarodzieje i wróżki. W swoich obowiązkach są wspomagani przez tajemniczych Cichych Braci. Cisi Bracia mają zaszyte oczy i usta i rządzą Miastem Kości, nekropolią znajdującą się pod ulicami Manhattanu, w której leżą zmarli Łowcy. Cisi Bracia prowadzą archiwa wszystkich Łowców Cieni, jacy kiedykolwiek żyli. Strzegą również trzech boskich przedmiotów, które anioł Razjel powierzył swoim dzieciom. Jednym z nich jest Miecz. Drugim Lustro. Trzecim Kielich.

Od tysięcy lat Cisi Bracia strzegli boskich przedmiotów. I było tak aż do Powstania, wojny domowej, pod przywództwem zbuntowanego Łowcy, Valentine’a, który niemal na zawsze zniszczył tajemny świat Łowców. I mimo że od śmierci Valentine’a minęło wiele lat, rany, jakie zostawił, nigdy się nie zabliźniły. Od Powstania minęło piętnaście lat. Jest upalny sierpień w tętniącym życiem Nowym Jorku. W podziemnym świecie szerzy się wieść, że Valentine powrócił na czele armii wyklętych. A Kielich zaginął… 



Ok ludzie, uprzedzam - dzisiaj będzie długo i chaotycznie, bo jestem buła i inaczej tego zrecenzować nie potrafiłam! Za wszelkie usterki przepraszamy, Lucy jest zbyt emocjonalnym stworzeniem!


"Łatwe jest zejście do piekieł."


Może zacznę od historii mojego życia. Ehem… Dawno, dawno temu, w roku 2014 nieskażona jeszcze Internetem Lucy szukała jakichś fajnych książek, w których przy okazji byłby wątek miłości męsko - męskiej. Cupcake pewnie pamięta czasy, kiedy zaczęłyśmy pisać nasz pierwszy komediodramat o Huncwotach. To przypada na ten okres. Szukałam czegoś, bo przez kochanego Ricka Riordana zrozumiałam, ile cudownego cierpienia dają postacie LGBT. I tak pewna dobra duszyczka szepnęła mi o “Darach Anioła”. (Dobra, to brzmiało jak “Przeczytaj to, Malec!”. Teraz ja tak brzmię.) O Cassandrze Clare usłyszałam trochę wcześniej i najpierw przymierzałam się do “Diabelskich Maszyn”, ale czytanie w pdf mi nie szło. Ta seria zasługiwałaby na oddzielną recenzję, gdyby nie to, że boję się czytać po raz drugi. Nie chcę znowu wpaść w załamanie nerwowe! Poszło to mniej więcej tak: usłyszałam, na próbę obejrzałam film, jako, że wcześniej nie czytałam “Miasta Kości” i ogólnie byłam jeszcze mało wyrachowanym stworzeniem, zachwyciłam się, ale… No jak to brat i siostra?! I tak właśnie się zaczęło. Zaczęła się moja obsesja i to dość niewinnie, zaczęła się miłość do Świata Cieni i… zaczęła się miłość do brokatu. Byłam okropnie wkręcona, zmusiłam naszą kochaną Clar do zaspoilerowania mi wątku Jace’a i Clary, zarywałam noce, czytałam na lekcjach i wzięłam pożyczkę od mojej cudownej mame, bo musiałam kupić kolejne części (serio, błagałam prawie na kolanach). Po przeczytaniu serii drugi raz uświadomiłam sobie, jakim niewinnym dzieckiem byłam w wieku siedemnastu lat. Po tym wstępie już wiadomo, że dzisiaj normalnie nie będzie.


"Aku cinta kamu."

Chyba każdy ma taką książkę lub serię, o której krąży wiele skrajnych opinii, autora się czepiają i w ogóle czasami nie wiadomo czy się przyznać, że się czytało, bo jeszcze cię pogryzą! Ja tak mam z Cassandrą Clare. No kurde, w jej książkach jest taki jakiś czynnik, że choćbym próbowała, nie będę w stanie ich nie lubić. Utonęłam w Świecie Cieni bez reszty i sam Razjel mnie z niego nie wyciągnie. Oczywiście nie są to książki szczególnie wybitne albo oryginalne, chociaż to jedyna fantastyka gatunku YA z taką tematyką, której nie bałam się dotknąć. “Szeptem” i “Upadłych” omijam od samych opisów, za to “Kroniki Nocnych Łowców” wciągnęły mnie i pożarły. Potrafię pokochać większość postaci, nie męczę się przy czytaniu… No i są Magnus i Alec, nie ma drugiej takiej pary, za którą chciałabym sprzedać duszę.


"Nie chcę świata. Chcę ciebie."


Wolę zaczynać od swoich ulubionych części, a że dzisiaj oceniam zbiorczo, będzie tego multum. Najważniejsze dla mnie, chociaż zepchnięte na drugi plan - MALEC. Ostatnio można zauważyć, która para jest w fandomie najpopularniejsza, głównie za sprawą serialu. Też ich tam kocham, ale książkowy Malec ma tyle pięknych momentów, często bardzo drobnych, ale dla mnie ważnych. Poważnie, czytając zaznaczałam głównie fragmenty o nich. Wszystkie zakładki na niebieski i różowo/fioletowo są o nich razem, osobno, o Magnusie, o Alecu, chociaż część dotyczy też parabatai. Chyba już dałam wszystkim poznać, że dla mnie związki nieheteroseksualne w książkach są bardzo ważne, ale zaczęło się od nich. To oni byli takim pierwszym kanonicznym shipem. Mają wszystko, co jest mi potrzebne do życia. Pozwolę sobie zapożyczyć z “Miasta Niebiańskiego Ognia” - mają tą “dziwną poezję”. Są jedną z tych par, które cały czas ewoluują, nie narzucają się, nie są zbyt idealni… Tacy słodko gorzcy, ile razy się przez nich śmiałam i ile płakałam, to chyba nie da się policzyć. Alec jest jak takie książątko - pierworodny, który stara się spełniać oczekiwania rodziców, chce, żeby byli z niego dumni, ten odpowiedzialny starszy brat. Naprawdę było mi go szkoda, bo równocześnie był wręcz przytłoczony świadomością, że w ogóle nie jest taki, jaki powinien. W dość homofobicznej społeczności, zakochany w parabatai, chociaż za to były przewidziane surowe kary, starał się nie wyróżniać, przyzwyczajony do tego, że stoi w cieniu Jace’a i Isabelle. No i Magnus - supernowa z brokatu, Wysoki Czarownik Brooklynu, sarkastyczny, wredny, ale tylko dlatego, że pod brokatem i nieprzyjemnym usposobieniem chowa swoje prawdziwe ja. Po zderzeniu ich razem wychodzi para nieidealnie idealna. Ich kreacja wypadła świetnie, pomiędzy pierwszą a ostatnią częścią widać wielki kontrast i zachodzące w nich zmiany. A przecież każdy czytelnik lubi obserwować jak jego “dzieci” dorastają, prawda? Alec tu zmienia się najbardziej: z niepewnego kłębka nerwów w akceptującego siebie młodego mężczyznę. Mogę śmiało powiedzieć, że są dla mnie na równi ze światem Nocnych Łowców najlepszym elementem serii. Nawet, jeśli zakończenie “Miasta Zagubionych Dusz” nadal jest dla mnie jak wyrywanie serca widelcem!


"All the stories are true."

Na równi oczywiście jest Świat Cieni sam w sobie. Mam wrażenie, że utknęłam w nim na zawsze. Daje on wiele możliwości i wcale się nie dziwię, że autorka cały czas pisze kolejne serie. Wiecie, że nie przepadam za romansami, a tutaj Jace’a i Clary było na kilogramy. A jednak ani na chwilę się nie zniechęcałam, bo wykreowany świat był na tyle ciekawy, że chciałam więcej i więcej. Specjalnie sobie zaznaczałam informacje o zwyczajach Nocnych Łowców i Podziemnych, jeśli takie się pojawiały. Często jest tak, że jeśli już w jakiejś książce pojawiają się jakieś magiczne rasy, to jest to ograniczone - sami Nefilim, wilkołaki i wampiry w parze, czasami faerie, czarownicy jako dzieci demonów to nawet nie wiem, ale tutaj mogę rzucić czarodziejami, bo w pewnym sensie są sobie podobni. Teraz dostałam wszystko na raz, w dodatku anioły i demony, inne wymiary, kraina faerie. To jak wielki park rozrywki! I to świetnie zbudowany, dlatego zawsze się cieszę, kiedy mogę wrócić do świata Nocnych Łowców z ich skomplikowanymi układami.


"Z drugiej strony to był Jace. Wszcząłby bójkę z ciężarówką, gdyby naszła go taka ochota."

Oddać cesarzowi co cesarskie - nikt nie może mnie wytrącić z przekonania, że Clare w większości świetnie kreuje postacie. Wspomniani wcześniej Alec i Magnus, gdzie Magnus jest dla mnie jedną z najbardziej barwnych postaci, z jakimi się spotkałam. Nie znam wielu osób, które nie kochałyby Jace’a. On to musi mieć w genach, bo tak samo pokochałam jego przodka. Po prostu jego ród ma to do siebie, że większość męskich przedstawicieli to tragiczni zbawcy ludzkości, przekonani, że są przeklęci, dopiero uczący się kochać, rzucający genialnymi tekstami… I przystojni jak diabli! Oczywiście piękna Isabelle, którą uwielbiam w równym stopniu, co jej brata. Zauważyłam, że często autorki starają się kreować swoje heroiny na “silne i niezależne”, ale równie często to jest zbyt wymuszone. Izzy nie jest wymuszona tylko naturalna… Niech tylko nie gotuje, a jestem gotowa się jej oświadczyć. No i na koniec zamykający tą całą łobuzerską bandę Simon. Kochany nerd, który na dobranoc opowiada Gwiezdne Wojny. Powiedziałabym, że nie muszę nic więcej dodawać, ale muszę! Na początku nie lubiłam Simona, bo pchał się niepotrzebnie tam, gdzie nie powinien. I znowu wszystko wywraca się do góry nogami, bo kiedy skończył z beznadziejnym podkochiwaniem się w Clary zrobiła się z niego świetna postać. A że staram się nie spoilerować, nie powiem jak w ostatniej części rozkleiłam się przez dosłownie wszystko, a najbardziej przez Simona! O postaciach mogłabym tak całe życie, bo większość polubiłam. Kurde, nawet Sebastiana! Do dzisiaj nad nim płaczę, uwielbiam, w ogóle wszystko na raz! Wyjątkami są Clary, Maia i Jordan, którzy po prostu nie zachwycili. No Clary zachowywała się, jakby ona i jej problemy były pępkiem świata, czego strasznie nie lubię, ale była do przeżycia.


"Jace potrafiłby się zabić, wkładając rano spodnie. Bycie jego parabatai to całodobowe zajęcie."


Parabatai! Zasłużyli sobie na oddzielny akapit, bo to jedna z piękniejszych rzeczy, jakie spotkałam w książkach. Sam zamysł już jest dla mnie cudowny, bo nie ma nic lepszego niż bromance na najwyższym poziomie. Cieszę się, że Clare wprowadziła tą relację w najróżniejszych wariantach, szczególnie zapadły mi w pamięć te fragmenty z Jacem i Alekiem, w których w jakiś sposób była przedstawiona ich więź. To, jak Jace pyta Alec? To ty?” w pokoju muzycznym. Przyjęcie u Magnusa, gdzie te dwie buły dolały wody święconej do wampirzych motocykli. Alec cały czas wkurzający się, że Jace ryzykuje swoim życiem, potem jak Jace martwi się o Aleca, kiedy ten został zraniony przez Abbadona. Alec przekonany, że kocha Jace’a, ale docinający mu, kiedy trzeba. W ogóle wszystkie ich docinki, traktowanie siebie jak nieposłuszne rodzeństwo, które trzeba ogarnąć, bo ten drugi sam tego nie zrobi. Nawet karanie siebie nawzajem “dla ich dobra”: kiedy Alec w “Mieście Szkła” odmawia Jace’owi iratze, a Jace w “Mieście Niebiańskiego Ognia” rozwala Alecowi telefon, żeby nie pisał do Magnusa. Do tego piękna rozmowa między nimi w szóstej części, kiedy Alec mówi, że uważał Jace’a za jedyną osobę, która nie miała go za gorszego Nocnego Łowcę. Tak samo w pamięć zapadł mi ten Nocny Łowca, który po zabiciu swojego parabatai podciął sobie żyły - dość makabryczne, ale znowu przedstawia, jak głęboka to jest więź. Na koniec skrócona historia Roberta Lightwooda i Michaela Waylanda… Dobra, tu miało nastąpić malownicze pieprznięcie w klawiaturę, ale nawet to nie wyraża tego, co aktualnie czuję.


"Jeśli nie nakłonię niebios, poruszę piekło."

Na koniec o fabule, no bo kurde jestem mistrzem kluchą, która pisze, co jej akurat do łba wpadnie. Trudno mi ocenić wszystkie części na raz, za dużo wszystkiego, ale nie potrafiłam podzielić recenzji na sześć części. Nie miałabym żadnych zastrzeżeń. Prawie za każdym razem wciąga bez reszty, co chwila dzieje się coś takiego, że po prostu chce się czytać dalej, nie można teraz odłożyć książki, emocje wywala poza skalę… No prawie zawsze. Bo jest pamiętna czwarta część. “Miasto Upadłych Aniołów” dla mnie jest najgorszym tomem. Niewiele się dzieje, jest po to, żeby wprowadzić czytelnika do wydarzeń z kolejnych części i trzeba ją zmęczyć. Chociaż w “Mieście Zagubionych Dusz” i “Mieście Niebiańskiego Ognia” dzieje się tyle, że warto. To jak jedzenie nudnego obiadu dla ulubionego deseru. Schematy są, jak to w literaturze YA, ale cała otoczka i postacie są tak interesujące, że ma się to gdzieś. Dlatego ja mogę polecić “Dary Anioła” każdemu czytelnikowi, który czyta dla rozrywki i nie ma nic przeciwko przyjemnej, młodzieżowej fantastyce.


"Jego oczy były zielone."

56. "Uda nam się powrócić. Otrząśniemy się po tej stracie, wyzwolimy się z ciemności."

poniedziałek, 20 czerwca 2016 7 komentarzy:
Seria: Szklany Tron
Tytuł: Królowa Cieni
Autor: Sarah J. Maas
Wydawnictwo: Uroboros
Ilość stron: 844
Ocena: 10/10

Opis: Celaena Sardothien do tej pory traciła wszystkich, których kochała. Zamordowano jej rodziców, jej ukochany, Sam, także zginął w męczarniach. Jej przyjaciółka, Nehemia, poświęciła życie, by Celaena mogła odkryć swoje dziedzictwo i pójść za przeznaczeniem… Ale dość tego. Teraz, gdy okiełznała już swoją moc, nadszedł czas na zemstę. Dziewczyna znana do tej pory jako Zabójczyni Adarlanu zniknęła – narodziła się Aelin Ogniste Serce, królowa podbitego przez Adarlan Terrassenu.
Nadszedł czas walki o wszystko, co ważne. Aelin wraca do Adarlanu, by zemścić się na tych, którzy skrzywdzili jej bliskich, odzyskać tron i stanąć twarzą w twarz z cieniami przeszłości. A przede wszystkim po to, by chronić tych, którzy jej pozostali.
Przed nią zadanie prawie niemożliwe do wykonania. Jej przeciwnicy mają po swojej stronie mroczne siły, a Aelin w Adarlanie pozbawiona jest swojej magii, która pozwala jej władać ogniem. Może jednak liczyć na swoich towarzyszy – kuzyna Aediona, Chaola, Lysandrę i przede wszystkim na Rowana. Rowana – walecznego księcia wojownika Fae, jej carranam, bratnią duszę – do którego zaczyna żywić coraz bardziej płomienne uczucia.

Powraca by podpalić świat.

Zaczynam od ostrzeżenia! Ta książka to jedna wielka drama, autorka co chwila zrzuca fabularne bomby, a po skończeniu siedzi się i płacze z miliarda powodów. Potrzebujecie jeszcze jakichś powodów, żeby ją przeczytać? Jeśli już zaczęliście tą serię to pewnie nie. Ja po prostu co chwila umierałam, nie potrafię określić tej mieszanki emocji, jaka we mnie dalej siedzi po skończeniu „Królowej Cieni”. Ta książka ma 844 strony, większej chyba nie posiadam i mogę z dumą powiedzieć, że nie połamałam jej grzbietu, a podczas czytania zapominałam, jaka jest ciężka, odkrywałam, że ręce mnie bolą dopiero, jak musiałam ją odłożyć.

Generał uśmiechnął się do swej królowej, bo w tej oto chwili cały świat trafił szlag.”

Sarah J. Maas, moja mistrzyni, kocham ją i pewnie bym jej nienawidziła, gdybym sama nie znała tego zabawnego uczucia podczas pisania, kiedy zamęczasz cudowną postać, ale myślisz jak zareaguje czytelnik i chcesz się zaśmiać jak prawdziwy szatan. Tym razem autorka popłynęła zupełnie, po dwóch pierwszy stronach musiałam przestać czytać, bo początek zabolał. Ona po prostu od początku postawiła na łamanie mi serca! Każdego, kto już czytał „Dziedzictwo Ognia” uprzedzam – to nie był koniec sceny w sali tronowej. Gotowi na perspektywę Doriana? Bo ja nie byłam! Chciałabym spróbować jakoś się odnieść do fabuły, ale nie potrafię nawet ułożyć zdania, które nie byłoby spoilerem, więc ograniczę się do stwierdzenia: plot twisty atakują z każdej strony. Ma to naprawdę wiele powodów, Maas sama w sobie jest nieprzewidywalną autorką, udowodniła mi to zakończeniem, większości postaci nie da się tutaj przypisać żadnych etykietek, nie można ich zaszufladkować, są zbyt złożone, muszę to przyznać nawet mojemu osobistemu nemezis – Królowi Adarlanu, poza tym każda decyzja ma tutaj zaskakujące konsekwencje. Autorka daje nam sporo nadziei, każe nam myśleć, że coś zrobi, a potem odwraca kota ogonem, dostajemy fałszywe tropy, co chwila okazuje się, że ktoś skłamał, nie powiedział całej prawdy, dowiadujemy się czegoś, potem znowu coś się zmienia i w końcu się okazuje, że nasze przewidywania były zupełnie błędne. Kocham to! Nie ma nic gorszego od przewidywalnej do bólu książki. „Królowa Cieni” jest ich odwrotnością.

Byli wykuci z tej samej stali. Byli dwiema stronami tej samej złotej, wyszczerbionej monety.”

Nie byłabym sobą, gdybym chociaż chwili nie poświęciła postaciom, tym ukochanym i tym, dla których urządziłabym konkurs na najbardziej znienawidzoną osobistość serii. Od początku kochałam tą serię za wielowymiarowych bohaterów, którzy potrafili zupełnie podbić moje serce. Nikt tu nie jest do końca taki, jak się na początku wydaje, żadna postać nie jest jednowymiarowa, Maas potrafi tak wszystko napisać, że nawet król, który wydaje się nam uosobieniem zła, ma w sobie też coś, dzięki czemu można zobaczyć w nim też człowieka. (Nawet, jeśli to najbardziej znienawidzony przeze mnie człowiek w całej galaktyce!) Jakiś czas temu stwierdziłam, że w swojej drugiej serii autorka przegięła przedstawiając główny czarny charakter, w „Szklanym Tronie” tego nie ma, nikt nie jest przerysowany i nie wydaje mi się przez to nierealny. W „Królowej Cieni” autorka co chwila bawi się naszymi emocjami, ja dalej nie wiem, jak to się stało, że Chaol w jednej chwili zrobił się taki okropny, normalnie przez pół książki chciałam wejść do środka i nakopać mu w cztery litery! Shipowaliście Chaolenę? Jeśli tak, to współczuję Wam z całego serca. Co chwila zmienia się też Manon. Ja od początku wiedziałam, że ona nas jeszcze zaskoczy! Po prostu czułam, że nie będzie wiedźmą bez serca! Tak samo wiedziałam, że Asterin też się coś dostanie, i tak, kocham ją! Poza tym Rowan i Aedion – cały czas byłam przekonana, że ci dwaj zagryźliby się po pięciu minutach znajomości, ale tworzą taki genialny duet, że nie przyjmuję do wiadomości, że mogliby nie pojawiać się razem w kolejnych częściach. I się pytam czemu nie urządzili tego konkursu sikania na odległość?! Aelin nadal mnie zaskakuje. Moje Ogniste Serce, moja królowa, moja zabójczyni! Jestem z niej coraz bardziej dumna, patrząc, jak dorasta. Nie ma już narwanej Celaeny, w której się zakochałam i którą nadal kocham, za to mamy młodą królową, gotową zabijać za swoje królestwo i swój dwór, dla której dam wykroić sobie serce. Na początku nie zauważałam różnicy między Celaeną, a Aelin, ale kiedy w Twierdzy Zabójców jeszcze raz zmieniła się w Zabójczynię Adarlanu dotarło do mnie, że to dwie zupełnie różne dziewczyny. Muszę też dodać, że mimo że Aelin to „ziejąca ogniem królowa suka” gotowa podpalić świat, żeby walczyć o swoje, jest też wyważona w drugą stronę. Dalej jest młodą dziewczyną, na którą spadło zbyt wiele odpowiedzialności i tragedii. Poza tym o postaciach mogłabym tu nawijać cały dzień, wszystkie są w pewien sposób urzekające. Zachwycam się ich różnorodnością już od pierwszej części. Teraz do gry wchodzą też bohaterowie z nowelek. Pamiętacie Lysandrę? Lepiej sobie o niej przypomnijcie, a jak nie wiecie o kogo chodzi, to lećcie czytać „Zabójczynię”! W tej części prequele nabierają znaczenia. Chciałabym powiedzieć jeszcze coś o Dorianie, ale nie wiem jak się wypowiedzieć, bo też zaspoileruję. Dalej jest moim niebieskookim księciem, którego należy chronić przed wszystkim, co złe i to nigdy się nie zmieni.


Byłeś taki silny, taki cudowny... Nie mogłem pozwolić na to, by cię zabrali.”

„Królowa Cieni” to genialna kontynuacja. Autorka znowu udowadnia, że stać ją na jeszcze więcej. Dostajemy dramy, cudowne relacje, zaskakujące zwroty akcji i taką burzę emocji, że do teraz się dziwię jakim cudem moje serce jeszcze nie wybuchło. Maas coraz bardziej poszerza wykreowany przez nią świat, jej postacie dorastają i kształtują na nowo. Poza tym o ile się nie mylę, jest kolejną autorką, która nawiązuje do legendy o Królu Kruków, tylko robi to w sposób... Cóż, dość przerażający. Czytając „Królową Cieni” niczego nie można być pewnym, lepiej po prostu się przygotować na kolejne zaskoczenia. Na pewno nie da się przy niej nudzić. Ostatnie 140 stron jest chyba najlepsze, momentami aż zapominałam o oddychaniu! Nie mam żadnych zastrzeżeń, poza „kosmetyką” – w kilku miejscach trafiłam na zjedzone literki w druku i srebrne literki z okładki znikają w zastraszającym tempie. Na wszystkich innych częściach napisy dzielnie się trzymają, tylko z tej jakoś tak uciekają. Co mogę jeszcze powiedzieć? Chyba tylko to, że szczerze boję się, jak świetna okaże się kolejna część, ale nie obchodzi mnie to, bo potrzebuję jej teraz, zaraz, natychmiast!

54. Ciężkie jest życie nastoletniego ex-boga.

sobota, 11 czerwca 2016 1 komentarz:
Seria: „Apollo i boskie próby”
Tytuł: „Ukryta wyrocznia”
Autor: Rick Riordan
Wydawnictwo: Galeria Książki
Ilość stron: 366
Ocena: Apollo/10 … 10/10!



Opis: Jak ukarać nieśmiertelnego?
Czyniąc go śmiertelnikiem.
Apollo rozgniewał swojego ojca Zeusa i za karę został strącony z Olimpu. Słaby i zdezorientowany ląduje w Nowym Jorku jako zwykły nastolatek. Pozbawiony nadprzyrodzonych mocy liczący cztery tysiące lat bóg musi nauczyć się, jak przeżyć we współczesnym świecie, dopóki nie zdoła jakoś odzyskać przychylności Zeusa.
Niestety Apollo ma wielu wrogów: bogów, potwory i ludzi, którzy chcieliby jego ostatecznej zagłady. Potrzebuje pomocy, a do głowy przychodzi mu tylko jedno miejsce, w którym może jej szukać – enklawa współczesnych półbogów znana jako Obóz Herosów.


Kiedy jest się bogiem, losy świata zależą od twojego jednego słowa. Kiedy jest się szesnastolatkiem... to już nie za bardzo.”

Chyba jeszcze nigdy nie czytałam książki z perspektywy takiego życiowego przegrywa, że od razu stwierdziłam „O stary, znam twój ból!”, a potem Riordan napisał pierwszą książkę o Apollu. Dobra, może ja nie jestem bogiem, nie zostałam pozbawiona boskości i wykopana z Olimpu... A potem okradziona i wzięta w niewolę, ale świetnie potrafię zrozumieć Apolla. Serio, Percy mógł co chwila mieć kłopoty, Jason kilka razy oberwał w dość głupi sposób, Sadie przez jakiś czas była uwięziona w ciele ptaka, Carter... Carter miał Sadie, Leo coś podpalał i tak dalej i tak dalej... ALE NIKT NIE BYŁ TAKĄ CIOTĄ JAK APOLLO! I to jest cudowne. W dodatku Apollo nie przyjmuje do wiadomości, że przegrał życie, bo to Apollo.

Zbiry mi dają po pysku
Zmiótłbym ich, gdybym mógł
Śmiertelność jest nie teges”

Dobrze, zacznijmy od fabuły – nasz ex-bóg zostaje pozbawiony swojej boskości, mocy i świetnego ciała. Zostaje Lesterem Papadopoulosem, w kieszeni ma jedynie portfel, sto dolarów i wpada prosto do śmietnika. Zostaje napadnięty, pobity, ratuje go dwunastoletnia Meg... No nie brzmi to jak najlepszy dzień z życia boga. Potem z pomocą Percy'ego Jacksona (który bardzo ma dość tego całego bajzlu) docierają do Obozu Herosów, a tam się okazuje, że herosi też mają kłopoty. Wszelka łączność ze światem zewnętrznym padła, półbogowie gdzieś znikają no i przez kłopoty Apolla Wyrocznia nie wypowiada przepowiedni. Niezbyt ciekawie, prawda? Burdel jak nie wiem, a przecież już miało być tak pięknie. Nigdy nie wątpiłam w Riordana, przysięgam, ale na początku nie mogłam sobie wyobrazić, co on jeszcze może wymyślić na kolejną serię o półbogach. Zaskoczył mnie pomysłem, chociaż nie zdradzę jakim, bo to będzie spoiler. Mogę powiedzieć tyle, że już nigdy nie spojrzę normalnie na wielkie korporacje. I na początku brzmi to trochę jak miotanie się naszego ukochanego boga, ponieważ sprawa się rypła i chce odzyskać nieśmiertelność, ale powoli całość zaczyna nabierać więcej sensu.

Czy istnieje na świecie coś smutniejszego niż dźwięk wydawany przez boga uderzającego w stertę worków ze śmieciami?”

To, co kocham u Riordana to kreacja postaci, a szczególnie tych mitologicznych. Ego Apolla teraz spuchnie jak nie wiem, ale on jest wśród nich taką perełką. To taki narcyz, że sam Narcyz by się zawstydził, diva, maruda, w pełni przekonany o swojej cudowności, strzela fochy, marudzi, jęczy no i jeszcze życiowy przegryw... Nie wiem, jak to się w ogóle stało, ale potrafię widzieć w nim boga, chociaż to głównie jego osobowość napędza całą komedię. Chyba jeszcze nigdy nie uśmiałam się tak z żadnej postaci. Co więcej, nie przeszkadza mi jego zachwycanie się sobą. A najpiękniejsze w tym wszystkim jest to, że zmieściła się w nim jeszcze odpowiednia dawka tragizmu. Tak, wspomnienia o Dafne i Hiacyncie bolały! Serio, popłakałam się, kiedy zaczął gadać z kwiatkiem, bo myślał, że to Hiacynt, kiedy to był tylko hiacynt. Apollo przesadza, dramatyzuje, co chwila narzeka, robi głupoty, znowu marudzi, nie ma pojęcia, jak wygląda życie śmiertelników i jest przekonany o swojej idealności, ale kurde, jak on ruszył to moje nieczułe serce! No i jest kiepskim ojcem. Niezręczna sytuacja, bo trafia do domku swoich dzieci, które nawet mu tego nie wypominają, po prostu mu pomagają. To była jedna z tych rzeczy, na których najbardziej mi zależało w tej książce. Do Apolla dociera, że jest okropnym ojcem i piękne jest to, że szybko zaczyna mu zależeć na jego dzieciach. Relacja między nimi naprawdę jest cudowna, Austin, Will i Kayla naprawdę troszczą się o Apolla, a on zaczyna się o nich martwić, być z nich dumny, chociaż dla niego to dziwne, że jest w wieku swoich dzieci. Uwielbiam tą książkę właśnie za to.

Kiedy dziecko Aresa mówi coś rozsądnego, to znaczy, że sytuacja jest poważna.”

Jeśli mam powiedzieć, przez co aż tak bardzo pokochałam „Ukrytą Wyrocznię”, to... Bogowie, chyba kocham ją za samo istnienie. Riordan zrobił to, co tak strasznie kocham, napisał coś dobrego, coś, co ruszyło mnie emocjonalnie, a równocześnie ani na chwilę nie kończył z tym swoim świetnym, humorystycznym stylem, dzięki któremu tak lekko czytało się tą książkę. Skłamię, jeśli powiem, że nie cieszyłam mordy jak głupia, kiedy jeden, z moich shipów okazał się kanoniczny. (Dobra, dwa) Tak! Panie i panowie, moje życzenie się spełniło, Nico di Angelo, syn Hadesa, Król Upiorów jest szczęśliwy! Solangelo jest kanoniczne! Moje dzieciątko się uśmiecha, żartuje i razem z Willem tworzą duet, który rozwala na łopatki. A, no i Nico nadal jest sobą, droczy się z panem Solace i nazywa go „cymbałem”. Czego więcej mogę chcieć od życia?! (Pizzy.) Poza tym nie wiem, czy autor świadomie dał tam tyle nawiązań, dla mnie wspomnienie o grupie obozowiczów, która wylądowała w Peru, przypomniał mi się pewien czarownik, ale okay... No i tyle razy Apollo wspomina o Achillesie, bogowie, to boli! Jeśli ktoś czytał „The song of Achilles”, wie, o co mi chodzi. Poza tym nawiązania do innych książek Riordana (pozdrawiamy Ra!), tak, tak, tak... Ja tęsknię za Groverem i Jasonem, proszę, Percy potrzebuje swoich bro! Przy okazji też Percy – kocham to, jak został przedstawiony. Nie ma go zbyt wiele, tak naprawdę mój ukochany syn Posejdona ma szczerze dość życia półboga. Ktoś by się czepiał, że Percy nie został przedstawiony jako bohater, ja się cieszę, że został przedstawiony jako nastolatek, który chce trochę normalnego życia. A, no i to, że martwi się o Nico... Tak, kocham to, chciałabym tylko trochę interakcji między nimi. (Kto ma już dość mojego słowotoku podnosi łapkę w górę!) A wisienką na torcie są haiku zamiast tytułów rozdziałów. Haiku Apolla to życie! Są po prostu genialne.

Praktyka czyni mistrza
Ha, ha, ha, wcale że nie
Zignorujcie mój szloch"

Podsumuję bardzo szybko – jeśli jesteście fanami Riordana możecie już biec po tą książkę, jeśli jeszcze się za niego nie zabraliście, macie sporo do nadrobienia, ale warto! „Ukryta Wyrocznia” miała wszystko, czego potrzebowałam do szczęścia. Apollo to świetnie zrobiona postać, całość jest świetnie napisana i... Proszę, proszę, proszę! Chcę już kolejną część! I na koniec jedna uwaga – tak bardzo boli mnie odmiana Nico do „Nika”/”Nikiem”.

52. Łowczyni i Fae - Piękna i Bestia bez cukru.

poniedziałek, 16 maja 2016 Brak komentarzy:
Seria: Dwór cierni i róż
Tytuł: Dwór cierni i róż
Autor: Sarah J. Maas
Wydawnictwo: Uroboros
Ilość stron: 527
Ocena: 6/10


Opis: Dziewiętnastoletnia Feyre jest łowczynią – musi polować, by wykarmić i utrzymać rodzinę. Podczas srogiej zimy zapuszcza się w poszukiwaniu zwierzyny coraz dalej, w pobliże muru, który oddziela ludzkie ziemie od Prythian – krainy zamieszkanej przez czarodziejskie istoty. To rasa obdarzonych magią i śmiertelnie niebezpiecznych stworzeń, która przed wiekami panowała nad światem.
Kiedy podczas polowania Feyre zabija ogromnego wilka, nie wie, że tak naprawdę strzela do faerie. Wkrótce w drzwiach jej chaty staje pochodzący z Wysokiego Rodu Tamlin, w postaci złowrogiej bestii, żądając zadośćuczynienia za ten czyn. Feyre musi wybrać – albo zginie w nierównej walce, albo uda się razem z Tamlinem do Prythian i spędzi tam resztę swoich dni.
Pozornie dzieli ich wszystko – wiek, pochodzenie, ale przede wszystkim nienawiść, która przez wieki narosła między ich rasami. Jednak tak naprawdę są do siebie podobni o wiele bardziej, niż im się wydaje. Czy Feyre będzie w stanie pokonać swój strach i uprzedzenia?


Romans – to, czego Lucy nie lubi najbardziej (pomijając dobrze zrobione romanse non hetero, ale tu nie o tym). Romans dość oczywisty, bo to on napędza fabułę. Romans, ale napisany przez moją ukochaną autorkę! I sama już nie wiem, co myśleć. Bo książka nie była zła, jeśli mam ją oceniać pod kątem tego gatunku, to wypada naprawdę dobrze.Nie zmienia to jednak faktu, że mnie tak bardzo nie zachwyciła.
Dobra, od początku! Wiedziałam, na co się piszę i zabrałam się za to, chociaż naprawdę nie cierpię, kiedy głównym wątkiem jest taki typowy romans. Starałam się przymykać na to oko, na początku to dla mnie nawet nie było tego wątku, ale i tak ciężko mi się czytało, wszystko za sprawą Feyry. Nie mam pojęcia, czy zabrałabym się za tą książkę, gdyby nie nazwisko autorki i fae, bo fae to miłość. Będę starała się nie czepiać za bardzo tego, co mi przeszkadzało ze względu na ten główny wątek, bo jak już napisałam – wiedziałam, co mnie czeka.
Zacznijmy od tego, co mi przeszkadzało najbardziej – Feyra. W mojej opinii nie sięga mojej ukochanej Celaenie do kolan. Po prostu nie mogłam jej polubić, nie jest najgorsza, ale... No wydawała się tak nijaka. Strasznie ciężko mi się czytało przez pierwszoosobową narrację w jej wykonaniu, przez to wszystko wydawało mi się takie spłaszczone. Z jednej strony miała kilka swoich chwil, ale z drugiej, no niech to diabli, ile razy miałam ochotę ją trzasnąć w czerep i zmusić ją do użycia mózgu! Niestety, zalicza się do tego rodzaju bohaterek, które nie słuchają tych rad, których powinny słuchać i potem mają za swoje. (Chociaż trochę się przez to uśmiałam, nie powiem. Noc Ognia mogłaby być z tego względu moim ulubionym świętem.) Niby nie do końca taka „typowa Bella/America/Annabeth” czyli trzy typy z mojej czarnej listy, je wszystkie na pewno przebija, ale też nie jest postacią, którą mogę polubić. I jak już marudzę – błagam, rozwiązanie tej zagadki było takie proste! Muszę jej jednak oddać to, że były takie momenty, kiedy robiła coś porządnie i potrafiła wzbudzić we mnie sympatię. W ten sposób stworzyła mi nowy rodzaj bohaterki – „nie wiem, szału nie ma, ale niech sobie żyje”.
Ogólnie rzecz biorąc, tym razem nie będę się rozpisywać o wszystkim po kolei, po prostu narracja Feyry zbyt mocno mi wszystko spłyciła i nie wiedziałabym, o czym mam pisać. Jak zawsze podziwiam autorkę za kreację świata, to jest coś, czego zawsze będę jej zazdrościć. Nawet jeśli przez główny plot, klątwę i pierwszoosobową narrację nadal czuję niedosyt wszystkiego, co tak kocham – świat przedstawiony, postacie, w tym nawet Tamlin, który jest przecież równie ważny jak główna bohaterka, no i relacje między całą resztą postaci – to dalej się w tym zakochuję. Pokochałam Luciena, Rhysanda i cały Prythian. Mało mi tego jak nie wiem i za to muszę trochę odjąć w ocenie, ale chcę więcej. Chciałabym trochę bardziej zagłębić się w relację Luciena z Tamlinem, w samą postać posła z Dworu Wiosny, tak samo jest z Rhysandem, chociaż jego podobno ma być więcej w drugim tomie, potrzeba mi więcej wiadomości o fae, o innych dworach i mitologii Pyrthianu. Jeśli mówię o tym, co mi się spodobało, to to, że Maas (jak zwykle) potrafiła „kopnąć” tą moją emocjonalną stronę i mimo że co chwila chciało mi się przewracać oczami, budziła we mnie odpowiednie reakcje. No spodziewałam się, że znowu zostawi mnie w stanie psychicznej rozsypki, ale tym razem wyszło inaczej. Na plus jeszcze zaliczam zastosowanie kilku rozwiązań, których nie potrafiłam przewidzieć, co w tego typu książkach zawsze jest zaletą. Z tego, co mi przeszkadzało, to trochę nachalne wypominanie, co chwila, kto jest „nędzną człeczyną”, a kto „fae wysokiego rodu”. Zaznaczenie różnic i pokazanie uprzedzeń między gatunkami jest w porządku, ale tutaj miałam po prostu przesyt tych dwóch sformułowań. Z tego, co mi jeszcze przeszkadzało to kreacja Amaranthy, ja wiem, że autorka potrafi świetnie stworzyć czarne charaktery, ale tutaj znowu rzuciła mi się w oczy przesada. Jak króla Adarlanu potrafię przeklinać nawet wybudzona w środku nocy z maturą z matmy przed nosem, tak Amarantha powodowała u mnie tylko przewracanie oczyma, bo po prostu jej kreacja była przesadzona.
Jak mam podsumować całą książkę to sama nie wiem, co powiedzieć. To tak, jak z główną bohaterką, nie jest źle, ale mogłoby być lepiej. Biorę poprawkę na moje upodobania, jeśli ktoś lubi takie rzeczy, to na pewno bym poleciła, jeśli ktoś oczekuje czegoś podobnego do „Szklanego tronu”, lepiej niech nie sięga po „Dwór cierni i róż”. Ja mogę tylko powiedzieć, że jeżeli nie jest się przeciwnikiem romansów połączonych z fantastyką, to chyba zwyczajnie trzeba samemu spróbować. A z osobistych odczuć – na Kocioł, ta okładka jest taka cudowna, że co chwila ją macam!


Ps. Nie zgodzę się z Lubimy Czytać, to nie jest ideał dla fanów Martina! Tak tylko mówię, żeby ktoś się nie zdziwił.

TOP 7 książek 2015 roku

niedziela, 24 stycznia 2016 6 komentarzy:

Dobry! Szatan znowu (dopiero?) zawitał na bloga, tym razem z inwalidzką wersją TOP książek z ubiegłego roku. Pierwszy raz robię takie zestawienie, więc pewnie wyjdzie kijowo, starałam się bez zbędnego rozwlekania, ale coś nie wyszło. Ja nie wiem, jak inni to robią! No ale przedstawiam TOP 7 książek wydanych w roku 2015, które udało mi się przeczytać przed wysmarowaniem posta. O kolejności mogę powiedzieć tyle, że jest względnie przypadkowa, większość po prostu wpisywałam, jak mi wpadły do głowy, chociaż pierwsze trzy są moimi faworytkami. 

1. Magnus Chase i Bogowie Asgardu: Miecz Lata – Rick Riordan
Mango Cheese czyli najlepsza książka młodzieżowa, jaką Riordan napisał. Gdyby ktoś podrzucił mi losowo wybrany fragment, od razu wyczułabym tu wujka Ricka. „Miecz Lata” jest idealnym połączeniem tego, co autor pokazywał w poprzednich seriach, humorem bije na głowę nawet pierwszą serię o bogach greckich, ale można powiedzieć, że jest też dla trochę starszych czytelników niż seria o Percym Jacksonie. Fabuła wciąga jak wir wodny, a w towarzystwie tak genialnie wykreowanych postaci (poza Annabeth!) nie idzie się oderwać od książki. Z resztą wystarczy spojrzeć na moje zachwyty sprzed kilku miesięcy.




2. Kroniki Bane'a – Cassandra Clare
Magnus, Magnus, Magnus... Jeden za drugim, a jeśli ktoś czytał cokolwiek z serii o Nocnych Łowcach, przy tym imieniu od razu widzi brokat, prawda? Zbiór opowiadań o Wysokim Czarowniku Brooklynu był dla mnie świetnym początkiem roku, no i ta niespodzianka w postaci poczty głosowej Magnusa po *ekhem* pewnym *ekhem* wydarzeniu z „Miasta Zagubionych Dusz”. Jako, że jest to jedna z moich ulubionych postaci książkowych, świetnie się bawiłam, czytając o przygodach w Peru, Francji, niewspomnianych wcześniej pokoleniach Herondale'ów, Hotelu Dumort i oczywiście o Alecu. Można się ubawić, pozachwycać, powzdychać, jeśli jest się fanem Maleca, a przy okazji uzyskać nieco dokładniejszy obraz Magnusa na przestrzeni kolejnych wieków. Także zapraszamy na latający dywan i lecimy na dziką imprezę!


3. Seria Szklany Tron: Dziedzictwo Ognia – Sarah J. Maas
Też macie taką serię, która z części na część coraz bardziej miażdży was i wasze uczucia? A w dodatku trzeba czekać kolejny rok na następną część. No bo czemu nie? O „Dziedzictwie Ognia” też pisałam jakiś czas temu. Sarah J. Maas podbiła moje serce całokształtem swojej pracy, a kolejnymi częściami tylko udowadnia, że jest coraz lepsza. W trzeciej części dostajemy kilka nowych postaci i kontynuację przygód pałacowego Dream Team po przejściach. Jak w poprzednich tomach aż tak nie wyczuwa się magii, tak w tym jest jej multum, a w dodatku wywerny – wisienka na książkowym torcie! Naprawdę, teraz mam wrażenie, że to tylko takie „pitu pitu” bo próbuję zwięźle się wyrazić, a wewnątrz mnie znowu kipi, bo o tylu rzeczach chce się napisać. Mogę tylko powiedzieć, że rzadko trafiają się książki YA, które są tak dobre, że przy próbie wyrażenia swojego zachwytu, to aż boli. A cała seria o Celaenie taka jest.


4. Greccy Herosi według Percy'ego Jacksona – Rick Riordan
Był już Magnus do potęgi drugiej, to teraz Riordan. Nie wiem, co ten człowiek robi między pisaniem, a pisaniem, ale pizzy raczej nie zdążyłby zamówić. „Greccy Herosi” to druga odsłona mitologii spisanej w narracji Percy'ego. Tym razem jest to zbiór mitów o dwunastu herosach. Oczywiście nikt nie zastąpi Parandowskiego (chociaż nigdzie nie mogę go dostać), ale taka zabawna wersja mitologii na pewno jest świetną rozrywką, może przekona kogoś do mitologii, no i dla każdego, kto po PJ stęsknił się za narracją syna Posejdona, będzie to czysta przyjemność.




5. Czerwona Królowa – Victoria Aveyard
Różne opinie o tej książce chodzą: albo ktoś się zachwyca, albo zupełnie mu się nie podoba. Ja dziwnym trafem mieszczę się w tej pierwszej grupie, chociaż w ogóle nie powinno mi się chcieć tego czytać, bo na początku roku było o „Czerwonej Królowej” strasznie głośno (a ja nie przepadam za reklamowaniem czegoś wszędzie, do dzisiaj się boję, że „Igrzyska Śmierci” wyskoczą mi z lodówki). No cóż, nie za bardzo lubię się też z dystopiami, ale trafiają się wyjątki. Wyjątkowy wyjątek, a i jeszcze główna bohaterka nie wydała mi się irytująca, panie Zeusie, brawa dla autorki! Ileś razy udało mi się przeczytać, ile innych dystopii ktoś w tym dostrzegł, jednak dla mnie, przeciwniczki „Rywalek”, która na widok „Igrzysk Śmierci” jeży się jak kot na widok psa, była to przyjemna lektura, bez zbędnej cukierkowości, wzdychania do wyidealizowanego faceta, co półtorej strony, no i, co chyba najważniejsze, ze szczyptą magii! Świat wykreowany przez autorkę przypadł mi do gustu, tak samo fabuła, no i postacie. Chociaż starszy książę nie zachwycił. Na półce już mam gotowe miejsce na drugą część.

6. Złodzieje Snów – Maggie Stiefvater
Bo kto nie chciałby wynosić rzeczy ze snów? (Ja bardzo chętnie zabrałabym ze sobą kilka fikcyjnych postaci.) Druga część przygód Gansey'a i jego paczki problemów, tym razem z większym naciskiem na Ronana. Nie czytałam innych książkek tej autorki, ale krucza seria podbiła moje serce (znowu to mówię). Poszukiwania walijskiego króla trwają, jednak „Złodzieje Snów” skupiają się bardziej na sekrecie Ronana. Przyznam, że w pierwszej części nie zapałałam cieplejszymi uczuciami do tej postaci, chociaż za przygarnięcie kruczego pisklęcia zyskał u mnie dużego plusa. W drugiej części udało mi się bardziej wkręcić w Ronana i nawet zaczął mi się kojarzyć z moim ukochanym Huncwotem. (Bo miłość do Syriusza to coś nieuleczalnego, Cup potwierdzi!) Jednak, żeby nie zapominać o reszcie bohaterów, muszę też wspomnieć, że Adam, który wcześniej wydawał mi cię cudownym dzieciaczkiem, trochę zaczął mnie irytować, a Gansey to dalej Gansey, czyli miłość i mięta. Jeśli chodzi o całokształt – autorka utrzymuje poziom pierwszej części, buduje napięcie i zaskakuje. I trzeba oddać honor, dzięki „klątwie” Blue przynajmniej nie ciśnie się nigdzie oczywisty wątek miłosny. Viva la Henrietta!


7. Próba Żelaza – Cassandra Clare, Holly Black
Na koniec coś dla młodszych czytelników i fanów „Harry'ego Pottera”. Początek serii o podziemnej szkole magii był dla mnie przyjemnym doświadczeniem, z poprawką na fakt, że z założenia przeznaczona jest dla nieco młodszych czytelników. Polecałabym szczególnie dla osób tęskniących za Potterem, które serię o młodym czarodzieju czytały już ten „miliard” razy, a chciałyby jakiegoś powiewu świeżości. Odkrywanie podziemnych korytarzy Magisterium z Callem, Aaronem i Tamarą to przede wszystkim świetna zabawa z powiewem tajemnicy, a ja mam cichą nadzieję, że w kolejnych częściach autorki dodadzą więcej akcji.




A tam niżej, o, zaraz pod postem, może ktoś chce się podzielić swoim zestawieniem z zeszłego roku?

Popularne posty