Gatunek: PrzygodowySci-Fi
Produkcja: USA
Premiera:18 grudnia 2015 (Polska), 14 grudnia 2015 (świat)
Czas trwania: 2 godziny 15 minut
I nadszedł ten piękny dzień! Zawsze chciałam zobaczyć którąś część Star Wars na wielkim ekranie,
myślałam, że się nie doczekam, a tu Disney
wyprodukował Epizod VII. Szczęście niepojęte, chociaż się
bałam, że wyjdzie to słabo. Naprawdę, dopóki nie zobaczyłam
filmu martwiłam się o wszystko, a wyszło zupełnie inaczej niż
myślałam.
Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce były sobie Stara Trylogia i Nowa
Trylogia, byli totalnie irytujący Anakin i dziwnie obojętny mi Luke
Skywalkerowie, mistrz Yoda tworzył nowe zasady gramatyki, a marsz
imperialny i tak nigdy nie był straszniejszy od mojego budzika... A
całkiem niedawno, w naszej galaktyce cały świat oszalał, bo
poszła wiadomość o Epizodzie VII Gwiezdnych Wojen. Jeny, naprawdę
nie wiem od czego zacząć! Widziałam ten film w piątek i dalej nie
mogę się uspokoić. Dla mnie było po prostu świetnie, czuło się
charakterystyczny klimat gwiezdnej sagi, postacie, poza Kylo Renem,
przypadły mi do gustu, cała oprawa, fabuła, nawiązania do Starej
Trylogii i muzyka były dobrane po prostu idealnie. Może było
trochę schematów (oj no, nazywanie Sokoła Millenium „starym
złomem” to już chyba tradycja!), ale aż tak bardzo nie
przeszkadzało, chociaż ja z kumplami głównie śmieliśmy się z
niektórych nawiązań.
Postacie – czyli to, co najbardziej mnie kupiło. Poza jednym Kylo Renem,
który kojarzy mi się z rozchwianym emocjonalnie nastolatkiem, a
równocześnie jego motywy nie są „wielkie” (tak, chciał być
jak Vader, ok...) był dla mnie dość irytujący, ale też –
pośmiałam się. Za to cała reszta ważniejszych bohaterów to dla
mnie cud i miód! Rey, do której miałam największe obawy, okazała
się jedną z tych żeńskich postaci, które naprawdę lubię! Jeny,
doczekałam się, żadnych „biednych klusek”, dam w opałach,
panienek „udowodnię, że potrafię” czy wpraszania się wszędzie
ze szczytnymi ideami. Nie, ona po prostu robi, co ma robić, bez
żadnego jojczenia, robienia z niej wielkiej bohaterki i tym
podobnych, a przy tym ma swoją historię, obawy i charakter. Kupiła
moje serce na równi z BB8 – uroczym droidem, który z zachowania
przypomina kociaka, a przy okazji świetnie wyczuwa się jego emocje.
Co mogę powiedzieć? Mamy młodszego brata R2D2! No i Finn,
szturmowiec, który nie chciał być szturmowcem. I nie, to nie tak,
że nagle klony zmieniły kolor skóry, Nowy Porządek ma inne metody
pozyskiwania żołnierzy, ale o tym w filmie! Finn chociaż trochę
pogubiony, też wkradł się w moje łaski, pewnie dlatego, że
wyłamał się przed szereg. Tylko trochę bawiło mnie to, że miecz
świetlny „skakał” między nim, a Rey, choć oboje pierwszy raz
zetknęli się z tego typu bronią, a tu zawód – nie poleciały
żadne kończyny!
Film, oczywiście, nie mógł się obyć bez „starych dobrych Gwiezdnych
Wojen”. Mamy Hana Solo, generał (księżniczkę) Leię, Chewbaccę,
C3PO i nawiązania, nawiązania, nawiązania! Powiem tyle – fani
zsypu na śmieci się nie zawiodą! Całościowo wypada to dość
interesująco, chociaż większość filmu była jako takim
wprowadzeniem do nowych czasów. Dla mnie było za krótko, ale
jednak film to film, nie mógł trwać całego dnia. O fabule zbyt
wiele do powiedzenia nie mam, była, wypadła świetnie, ale
„Przebudzenie Mocy” wydaje się być jako takim wprowadzeniem do
kolejnych filmów, nawiązując do tytułu, ma na nowo albo po raz
pierwszy przebudzić w widzach Moc. I, w mojej opinii, ją budzi.