39. Wredne Fae, wywerny, Dziwki Adarlanu i ocean cierpienia

niedziela, 27 września 2015 10 komentarzy:






Seria: Szklany Tron/Throne of Glass
Tytuł: Dziedzictwo Ognia/Heir of Fire
Autor: Sarah J. Maas
Wydawnictwo: Uroboros
Ilość stron: 654

















Celaena Sardothien przeżyła już wiele – brutalne szkolenia, niewolę, turniej o pozycję Królewskiej Obrończyni… Tym razem jednak przyjdzie się jej zmierzyć z własnymi demonami, z ciężarem jej dziedzictwa. Aby uzyskać informacje – kluczowe w wojnie z okrutnym królem Adarlanu – musi nauczyć się panować nad ogniem, który nosi w sobie. Podczas gdy codziennie ćwiczy pod czujnym okiem nieśmiertelnego Rowana, król wciela w życie kolejne z jego mrocznych planów. Jednak i na dworze władcy zawiązują się sojusze, mające na celu zakończenie jego panowania i przywrócenie magii na kontynencie.

Celaena, nieświadoma tego, co się dzieje w Rifthold, ma jeden cel – dostać się do legendarnego Doranelle, którym rządzi Maeve, i uzyskać odpowiedzi na nurtujące ją pytania. Jak jej władca zdołał usunąć magię? Co zrobić, by ją przywrócić? Jednak opanowanie jej mocy to niejedyna rzecz, z którą będzie musiała się przedtem zmierzyć – król Adarlanu już o to zadbał. Czy dziewczynie uda się wyjść cało z koszmaru, jaki zgotował jej władca pozbawionego magii kontynentu? Co jeszcze planuje król? I jaki los czeka rebeliantów?




Uprzejmie uprzedzam, że wszystko poniżej zawiera spojlery do poprzednich części.

No i od czego tu zacząć? Mogłabym powiedzieć, jak bolało czekanie na tą książkę, jak prawie umarłam, kiedy tydzień przed premierą się dowiedziałam, że mój egzemplarz czeka na odebranie w empiku, jak pobiłam osobisty rekord prędkości idąc po nią... Ale najważniejsze, co powinnam tu napisać, to ostrzeżenie. Ta seria zabija. I nie, nie jest to taka szybka śmierć. Umierałam, umarłam, umieram, będę umierać dalej, a na koniec autorka zniszczyłaby moją duszę, gdybym nie sprzedała jej za kolejne części. A w dodatku jak już się zacznie, to chce się więcej. Możesz mieć zniszczoną psychikę, cierpieć razem z postaciami, wiedzieć, że następne rozdziały tylko bardziej cię zranią, ale i tak cały czas nie ma się dosyć. W dodatku każda książka wypada coraz lepiej, naprawdę, po każdej książce stwierdzałam, że to już chyba szczyt, że lepiej nie może być, że postacie nie mogą bardziej cierpieć, być przeze mnie jeszcze mocniej kochane lub nienawidzone, ale nie. Zawsze się mylę! A najgorsze jest to, że wiem, jaką przyjemność to sprawia autorowi!
Naprawdę jest tyle rzeczy, o których chciałabym tu powiedzieć i nie wiem, od której strony to ugryźć. Tyle cudownych postaci i znanych i zupełnie nowych, tyle uczuć, cudownych cytatów (zaznaczyłam dokładnie 52, chociaż powinnam zaznaczyć całą książkę, a najwięcej poszło na Doriana, Aediona, Celaenę i Rowana, no cóż, to chyba nazywa się obsesja), nowych informacji, no i jak tu nie kochać tej książki? A już znam spojlery do czwartej części, aż dziwne, że jeszcze nie wybuchłam. Chyba powinnam się uspokoić. (Nope.)
Na początku byłam trochę niepewna, czy aby na pewno po takiej długiej przerwie (Koronę w Mroku czytałam gdzieś w styczniu, nowelki w czerwcu) dam radę się wczuć w fabułę, czy czegoś nie zapomnę i tym podobne. No i pierwsze zaskoczenie – pierwsze zdanie od razu mi przypomniało, czemu tak bardzo kocham główną bohaterkę, całą serię i autorkę. Spodziewałam się innego początku, sądziłam, że Celaena wybierze się na dwór Ashryverów czy coś w tym stylu... Tymczasem książka zaczyna się od zabójczyni leżącej na dachu, kradnięcia chleba i wina... Chwila, co? Grunt, to zaskoczyć czytelnika już na początku. Ale tak spokojnie za długo nie będzie. Fabuła opiera się głównie na treningu Celaeny pod okiem niezwykle „uprzejmego” Rowana, chociaż głównie polega on na tym, że co chwila pakują się w kłopoty, kłócą się, obrażają... Gdyby nie to, że nie chciałam brudzić książki tłustymi śladami, zrobiłabym sobie popcorn i na okrągło czytałabym ich kłótnie. Są jeszcze dwa główne wątki: wydarzenia na dworze w Adarlanie, sporo tu perspektywy Chaola, bo to głównie z jego inicjatywy dzieje się dość sporo, a trzecim są wiedźmy i wywerny. Tak, Maas postanowiła rozwinąć wątek wiedźm i dała do tego wywerny i za to kocham ją jeszcze bardziej! No i tutaj poznajemy Manon, dziedziczkę Czarnodziobych. Bogowie, kolejna postać do uwielbiania i kolejna, która sporo namiesza! Bardzo chciałabym wiedzieć, gdzie przyjmują do ich sabatów, gdzie można dostać własną wywernę, zgłosiłabym się bez zastanowienia! Wątek Manon i jej Abraxosa jest naprawdę cudowny, kojarzy się trochę z „Jak wytresować smoka” tylko jest pozbawiony bajkowej otoczki, brutalniejszy no i to jednak wiedźma bez serca i krwiożercza bestia wyhodowana przez najbardziej przeżartego złem króla. Zabawne, mam przeczucie, że w końcu staną po drugiej stronie barykady.
Kolejną rzeczą, za którą kocham te książki są cudowne opisy i kreacja świata. Chciałabym wiedzieć, na czym Maas się opierała tworząc chociażby mitologię Erilei. Czasami myślę, że nastąpiło tu zderzenie najróżniejszych mitologii, w tej części sporą rolę odgrywają Fae, dodajmy do tego inne wymiary, demoniczne książęta, magię. W połączeniu ze sobą całokształt wygląda jak moja nowa miłość. I naprawdę podziwiam autorkę za to, że tak zręcznie łączy to wszystko w spójny twór, w którym każdy element odgrywa jakąś rolę. Gdybym ja tak potrafiła...! Trzeba też zauważyć, że to trzecia część z prawdopodobnych sześciu, jesteśmy dokładnie w połowie, a ja naprawdę nie jestem w stanie wiele przewidzieć. Dowiadujemy się rzeczy, które pomagają odnaleźć się w fabule, ale mam wrażenie, że praktycznie żaden z wątków nie dostał jeszcze swojego zakończenia, a udało mi się też wyczytać, że po czwartej części wcale nie mamy o wiele więcej wskazówek, podobno większość jest po prostu dalej rozwijana. Wydaje mi się, że tak naprawdę dopiero ta ostatnia część będzie wielkim wyjaśnieniem. To tak, jakby kolejne części były dopiero przygotowaniem do wielkiego wybuchu, a skoro teraz czuję się, jakby Dziedzictwo Ognia było bombą masowego rażenia, to na koniec czeka mnie coś na skalę powstania wszechświata.
Może przez chwilę zajmę się Fae. W tej serii naprawdę zakochałam się w tej rasie, wykluczając Maeve, która jest wstrętną żmiją godną porównania do Walburgi Black, tylko nieśmiertelnej i bezdzietnej. Ale wracając do samej rasy, Celaena spędza sporo czasu mieszkając między pół-Fae z dodatkiem jednego, upierdliwego Rowana, którym zaraz się zajmę. Autorka poszerza historię o różne tradycje Fae, moją ulubioną jest chyba ta z wybieraniem sobie towarzysza życia (dooobra, cudowne jest to, że nie jest to jak małżeństwo, a bardziej jak parabatai z Kronik Nocnych Łowców z przyzwoleniem na relację romantyczną).

Towarzysz życia – a nie mąż. Fae mieli towarzyszy, z którymi tworzyli nierozerwalne związki, silniejsze od małżeństwa, wykraczające poza ich śmiertelne życie.”

A najcudowniejsze jest to, że mamy taką relację przedstawioną na przykładzie dwóch pół-Fae, dokładniej dwóch mężczyzn. (Yhym, typowe dla mnie, zwracam uwagę na relację dwóch facetów, okay, każdy ma swoje dziwactwa, moje są po prostu większe.) Czasami naprawdę miałam wrażenie, że to coś, jak parabatai, szczególnie, kiedy Malakai robił się nadopiekuńczy wobec Emrysa i warczał na Celaenę. Kolejną trochę podobną tradycją jest przysięga krwi. Jest tylko taka różnica – ktoś, kto złożył tą przysięgę, jest wobec drugiej osoby uległy. (Rowan ma to w głębokim poważaniu, no ale cóż, Rowan rulz.) I to był jeden z powodów, dla których znienawidziłam Maeve, wykorzystywała ludzi, którzy składali jej przysięgę w sposoby godne typowej żmii. Na koniec jest jeszcze jeden rodzaj więzi, który nie zobowiązuje do żadnych uczuć bądź oddania żadnej ze stron, nie jest też to coś, co się wybiera. Carranam – dobra, to jest w jakiejś innej mowie i nie ma żadnego tłumaczenia. Polega to na zgodności magii dwóch osób, w takim wypadku mogą one sobie nawzajem pomagać, jeśli „zapas” magii jednej z nich będzie na wyczerpaniu, może skorzystać z „zapasów” drugiej osoby. Naprawdę uwielbiam takie rzeczy, kocham różne takie rodzaje więzi, a tu jest ich do wyboru, do koloru!

A tutaj mogą pojawiać się spojlery do części trzeciej, nie są one jakieś potwornie wielkie, ale wszystkim osobom wrażliwym na takie smaczki polecam przejść do ostatniego akapitu.

Kochliwe ze mnie stworzenie, jeśli chodzi o postaci fikcyjne, a teraz się okazuje, że czasami zaczynam kochać postaci żeńskie praktycznie tak jak męskie. Panie i panowie, Aelin Ashryver Galarthynius znana też jako Celaena Sardothien, mój pierwszy damski książkowy crush, a zaraz za nią Manon Czarnodzioba. Jeśli kiedyś ktoś chciał robić skład żeńskich postaci, które razem mogłyby powalić Hulka na kolana, a przy okazji mieć niesamowicie cudowne charaktery, one dwie powinny im dowodzić.

Gdy Aelin powróci, rozpęta taką burzę, że masakra urządzona przez króla dziesięć lat temu wyda się niewinnym żartem.”

W tej części mamy jako tako przedstawioną przemianę Celaeny w Aelin. Na początku zabójczyni nawet nie chce słyszeć swojego prawdziwego imienia, nie chce myśleć o swoim dziedzictwie, boi się magii, a to przez to, że dokładnie pamięta, jak wyglądało życie Aelin. To było dla mnie wielkim zaskoczeniem, byłam przekonana, że dziewczyna ma dziury w pamięci, takie wnioski wyciągnęłam z poprzednich części, a ona po prostu się tego wypierała. Tak naprawdę dopiero pod koniec książki w końcu zaczyna to akceptować. Autorka zrobiła to w naprawdę cudownym stylu dając nam naprawdę sporo wspomnień dziewczyny. Bogowie, tam był nawet mały Dorian na kucyku, mały Dorian krojący chleb nożem i widelcem, chyba zbaczam z tematu ale wyobraźcie sobie jak mały książę kroi chleb nożem i widelcem!

Nikt nie mógł jej ocalić. Nikt nie był w stanie wkroczyć w ciemność i przeżyć.”
Nie mogła odbić się od dna. Nie było nic poniżej. Nie miała dokąd się udać. Nie potrafiła schować się przed prawdą.”

Mam też słabość do postaci, które myślą, że upadły. Wystarczy, że przypomnę sobie o Willu Herondale'u. A tu mamy Celaenę, która całe życie powtarza sobie, że trafi do piekła. Kocham cierpiące postacie, chociaż takie najbardziej mnie ranią, a ona jest jedną z tych, których życie w dużym stopniu składa się z cierpienia.

Aelin, Władzyni Dzikiego Ognia. Aelin, Ogniste Serce. Aelin Niosąca Światło.”

O, a tu mam coś, co chyba nadinterpretuję, tak uczciwie przypomnę, że Niosący Światło, to inaczej Lucyfer. A co mam jeszcze do powiedzenia o Aelin czy Celaenie? Kocham jej charakter, jest jedną z tych postaci, które nie przeginają w żadną stronę, nie jest ciepłą kluską, nie jest nieznośną Mary Sue ani totalnym badassem, nie zachowuje się jakby wszystko wiedziała, ale pokazuje pazurki praktycznie na każdym kroku. Aż chce się krzyknąć „No w końcu!”, bo naprawdę... Czemu większości autorów tak wiele postaci żeńskich nie wychodzi? No właśnie, albo zbyt przemądrzała, albo tylko rzuca się z kąta w kąt i nie wie, co ma robić, bo, bo, bo (najczęściej bo trójkącik miłosny), albo robi coś tak idiotycznego, że chce się przypierdoczyć głową w ścianę, a potem jeszcze panienka ma o to fochy i pretensje do wszystkich poza sobą i taaaaak dalej.

Nazywała się Aelin Ashryver Galathynius i nie było w niej strachu.”

A to w tłumaczeniu znaczy, że Aelin już leci kogoś skopać. I to idealne zdanie na zakończenie książki, chociaż... NO JA DALEJ NIE ROZUMIEM JAK MOŻNA URWAĆ W TAKIM MOMENCIE!
A teraz na tapetę idzie Manon Czarnodzioba, dziedziczka Martony Czarnodziobej, przywódczyni najsilniejszego sabatu ich rodu. O Manon mogę powiedzieć, że jest kolejnym zaskoczeniem. Niby wiedźma bez serca, bezwzględna i krwiożercza, a jej zachowanie w pewnych momentach odbiega od norm. Tutaj wspomnę, że jestem naprawdę wielką przeciwniczką znęcania się nad zwierzętami, nawet jeśli to wielkie, niebezpieczne wywerny i dlatego Manon dostała ode mnie ogromne plusy. Prawie się rozkleiłam przy scenach z wywerną wystawioną na przynętę dla innych wywern. A potem stwierdziłam, że kocham Manon za sam fakt, że może i z przypadku, ale uratowała tą „przynętę”, a w dodatku ją wybrała, a to nie był jedyny taki moment. Poza tym znowu, dziewczyna ma tak ukształtowany charakter, że ani trochę mnie nie irytuje, bogowie, ja czekałam na rozdziały z nią jak dziecko na Gwiazdkę!
Kolejną postacią, którą mamy tu wprowadzoną jest Aedion Ashryver, kolejne zaskoczenie, kolejna miłość. Kochałam go od samego początku, chociaż chyba powinnam go wtedy znienawidzić. Mogę o nim powiedzieć jedno, jest idealnym przykładem niesamowitego działania genetyki. Jeśli kochacie Aelin, Aediona też pokochacie. Nawet, jeśli jest generałem jednego z najlepszych oddziałów króla Adarlanu.

„– Może więc kiedyś i ja stanę się twą dziwką?
– Wątpię, byś dożył tych czasów – prychnął książę.”

Bezczelność pełną gębą. Mamy też cudowną scenę, jak Aedion wpycha Doriana w krzaki róż. Ale chwila, stop. Przypominam, że ma na nazwisko Ashryver, tak, kuzyn Aelin. No zgadujcie, czy mógł zdradzić swoją królową. Ja powiem tak, znowu Maas wykazała się talentem do tworzenia postaci i zaskakiwania czytelników, a nie mogła też odpuścić dodania do tego przynajmniej odrobiny cierpienia.

Aediona Ashryvera zwano Wilkiem, generałem, księciem, zdrajcą i mordercą. Był każdą z tych osób, a do tego wieloma innymi. Najbardziej lubił jednak stawać się kłamcą, oszustem i manipulatorem, o czym wiedzieli tylko ci, którzy byli mu najbliżsi. Ci, którzy go nie znali, nazywali go Dziwką Adarlanu. Było w tym określeniu wiele prawdy, tak wiele, że Aedion nigdy mu się nie sprzeciwiał.”

„– Ale tron z rogów został spalony, Aedionie. Królowa nie będzie miała gdzie zasiąść.
A więc zbuduję nowy, z kości jej wrogów.”

No właśnie. Jeśli ktoś potrzebował zobrazowania całej tęsknoty ludu Terrasenu, ich tragedii, wierności i gotowości do walki za Aelin, to Aedion jest do tego idealny. Cały czas daje do zrozumienia, że jest w stanie zrobić wszystko dla Aelin i dla buntowników. Znowu dostaję więcej cierpienia i cudownego charakteru do kochania!

„– Możecie spłonąć w piekle, potwory, bo nadchodzi moja królowa, a ona przybije was do ścian tego cholernego zamku. Ja zaś nie mogę się doczekać chwili, gdy pomogę jej wypruwać z was flaki, świnie!”

Ding, ding, ding, dziesięć punktów dla Ashryvera. Napisałabym, co zrobił chwilę wcześniej, żeby jeszcze lepiej zobrazować, jak bardzo kocha Aelin, ale takiego spojlera nie dam.
A jak już w tematach cierpienia się poruszamy to czas na mojego ukochanego dzieciaczka! Dorian Havilliard, mój najcudowniejszy książę... A co mi tam! Mój król! I guzik mnie obchodzi wszystko, Chaol doskonale go określił jako prawdziwego króla. I w nim kocham naprawdę wszystko, od początku, do końca, od krojenia chleba widelcem, do składowania w komnatach gigantycznych stosów książek. Bogowie, przysięgam, jakby taki Dorian istniał, rzuciłabym zasadę „mam wywalone na związki, a tobie zasugeruję zainteresowanie facetami”! W dodatku jest w nim tyle cierpienia (to chyba najczęściej powtarzające się słowo w tym poście...), a to tylko przez to, że chce chronić swoich bliskich. Naprawdę, kiedy porównuję go z jego ojcem zastanawiam się, jak to się stało, że z kogoś tak okropnego powstał ktoś tak cudowny. Na chwilę obecną mam tyle materiałów, że napisanie czegoś w stylu „Czemu król Havilliard jest najgorszym rodzicem pod słońcem, nawet jeśli uwzględniasz Kronosa, Vlanetine'a Morgensterna i Walburgę Black?”. Ten człowiek jest po prostu... Ugh! Cały czas mam wrażenie, że już nie da się być gorszym, a potem on znowu coś robi i nienawidzę go jeszcze bardziej! A wracając do Doriana, chciałabym go przygarnąć do siebie i schować przed wszelkim złem.

Nie był w stanie uciec przed swą koroną.”

Oh honey... Kolejne trafione stwierdzenie. Jak tu napisać cokolwiek o jakiejkolwiek postaci, skoro autorka daje tak idealne definicje? W tym jest praktycznie wszystko, co powoduje cierpienie Doriana. Bo gdyby nie to, że jest księciem i musi zostać królem, bo jego brat byłby jeszcze gorszy od ich ojca, to już dawno rzuciłby wszystko i pewnie stanąłby po innej stronie. Poświęca praktycznie wszystko dla przyjaciół, a to, co dzieje się na koniec... Uh, serio, jeśli myślisz, że Twoi rodzice są okropni, pomyśl o Dorianie.
A na koniec Rowan. Kuźwa, wiecie, co mnie zirytowało? Tłumaczenie jego nazwiska! Nie wiem, czy to miało jakiś cel, ale „Rowan Biały Cierń” brzmi zbyt słabo jak na tą postać. Jeśli szukacie księcia z bajki, to Rowan na pewno nie jest dla Was. Nie przyjedzie na białym koniu, za to przyleci jako biały jastrząb. Nie będzie miły, powie, że masz coś zrobić, bo „tak postanowił”, jeśli będzie trzeba, doprowadzi cię na skraj wytrzymałości, żeby osiągnąć efekt.

Nie wolno gryźć kobiet innych mężczyzn.”

Nie mam pytań, Rowan, po prostu nie mam pytań! Nie każdy go polubi, bo niezły z niego upierdliwiec, ale chyba najbardziej to w nim lubię, bo dzięki temu tak się kłóci z Celaeną. A jakie te kłótnie są złote! Poza tym pan dołącza do składu „Nieśmiertelność jest do bani”. Ale powiem też, że wszystko robi z jakiegoś powodu, to, jak traktuje Celaenę, ma ją zmobilizować i wcale nie jest tak, że się nią nie przejmuje. Co mogę powiedzieć? Jego po prostu trzeba zrozumieć. Na początku trochę mnie wkurzał, ale idzie się do niego przekonać, a jego relacja z Aelin jest rozwalająca.


Podsumowując: jeśli czytaliście Szklany Tron, to raczej nie muszę Was przekonywać, do sięgania po kolejne części, ale mogę obiecać, że Dziedzictwo Ognia zrobi na Was jeszcze większe wrażenie. Naprawdę, autorka z każdą kolejną częścią wydaje się pisać coraz lepiej, tak samo postacie biją kolejne rekordy w podbijaniu mojego serca lub wręcz na odwrót. Jak już zacznie się czytać, to praktycznie nie chce się odkładać książki, ewentualnie może pojawić się chęć rzucenia książką. Nie mam do czego się przyczepić, poza tym tłumaczeniem nazwiska Rowana. Podziwiam autorkę za to, jak wszystko musiała zaplanować, nie mam pojęcia, przez ile czasu to dopracowywała, ale efekt powala na kolana. Nie zostaje mi nic innego, jak dać 10/10 i z niecierpliwością czekać na kolejne części.

Labirynt był dopiero początkiem.

środa, 23 września 2015 1 komentarz:
Reżyseria: Wes Ball
Scenariusz: T. S. Nowlin
Gatunek: Thriller, Akcja, Sci-Fi
Produkcja: USA
Premiera: 9 września 2015 (świat), 18 września 2015 (Polska)
Czas trwania: 2 godziny 12 minut
















Dobra, po pierwsze: nie mam pojęcia, czemu opisy filmu są praktycznie takie same, jak książki, a w filmie dzieje się zupełnie inaczej. Taki mały trolling? Albo nie wiem co. Może po prostu twórcy lubią, kiedy ludzie podczas oglądania ich filmu nagle wrzeszczą „Ale, że co?!” (no i nie tylko to). Okay, to może jeszcze powiem, że jak na razie to ekranizacje tych książek bardziej urywały mi dupsko niż same książki. Nie przeczytałam jeszcze „Leku na śmierć”, bo po drugiej części potrzebowałam (i chyba dalej potrzebuję) odpoczynku od tego autora. Bo ogólnie, to sam pomysł jest super, postacie z reguły są spoko (Newt, Minho, kocham ich!), no poza książkowym Thomasem, któremu mam ochotę trzasnąć w łeb, żeby już się zamknął, ugh, gdyby chociaż część rozdziałów była pisana z perspektywy innych bohaterów, z wyjątkiem Tereski, która jest chyba największym minusem tej serii. Nie cierpię jej! Jest numerem dwa najbardziej znienawidzonych przeze mnie bohaterek żeńskich, zaraz po Annabeth! A w filmie było tyle okazji, żeby ją zabić...
Powiem szczerze: ten film rozpi... rozwalił (kultura, Lucy!!!) mi mózg. Kilka razy musiałam się mocno powstrzymywać, żeby nie zacząć wrzeszczeć na ekran. Gdyby na sali nie było jeszcze kilkunastu innych osób mój kumpel miałby ze mnie niezły ubaw. (Dobra, i tak miał, komentowanie filmu tekstami „Tyle gruzu, a cyganów brak?!”, „Możesz znaleźć lek na Pożogę, ale matury z biologii nie zdasz, bo klucz tego nie przewidział!”, „No homo, but homo!” to ze mną standard.) No i tak powstało to:












Jestem okropnym człowiekiem i jestem z tego dumna. No a czemu film mnie tak rozwalił? No cóż, po przeczytaniu książki myślałam, że będę wiedziała czego się spodziewać. Hahaha, naiwne stworzenie! Twórcy zmienili fabułę, w filmie nie DRESZCZ wysyła Streferów na Pogorzelisko, a oni sami uciekają i zaczynają szukać pomocy. Można się nieźle zdziwić jeśli czytało się książkę. Teoretycznie powinno się wiedzieć, co się stanie, prawda? No i momentami tak jest, ale najczęściej czułam, że chyba mój mózg wylądował na starszą parką za nami. Kilka razy chciało mi się wrzasnąć „Nawet nie próbujcie tego robić!”, „Ej, stop! To nie tak!”, „Co?! CO?!”, ale i tak najczęściej było to „Zabijcie Teresę!”. (SPOJLER: I była taka cudowna okazja. Ugh, Thomas, ciapo, było ją zrzucić z tego klifu czy co to było, kiedy wam powiedziała, że wydała was DRESZCZowi! KONIEC.)
Ogólnie film był dla mnie o wiele lepszy niż książka, z którą męczyłam się kilka tygodni. Naprawdę rzadko mówię takie rzeczy, ale ta jedna seria to jakiś taki wyjątek. Widać, że w produkcję włożyli sporo pracy, a aktorzy... O bogowie! Większość z nich uwielbiam (haha, te piski za każdym razem, kiedy widziałam cudowną twarzyczkę Thomasa Bordiego Sangstera + ja wiem, że oni tam tymi wszystkimi szalikami osłaniali twarze, ale różowy/fioletowy szaliczek Newta był po prostu cudowny, wyglądał w nim tak rozbrajająco...), no i większość filmu wyglądałam za Katherine McNamarą, żeby się przekonać, jak radzi sobie z grą aktorską jeszcze przed Shadowhunters, tylko, że jej postaci było jak na lekarstwo, więc czekam dalej... No i zapomniałam wspomnieć o Poparzeńcach. Merlinie, jeśli boicie się motywów z zombie, to lojalnie ostrzegam, możecie najeść się strachu. (Tak, boję się takich rzeczy, możecie się śmiać. Przynajmniej strachu się najadłam, bo wszelkie zapasy jedzenia wepchnęłam w siebie na reklamach. Czemu one zawsze tyle trwają? Eh, przynajmniej był zwiastun Przebudzenia Mocy! I poszłam w offtop.) Film polecam wszystkim, poza wiernymi fanami książkowej serii, którzy pewnie zjedzą sobie paznokcie, bo będą im przeszkadzały niezgodności. (Pamiętajmy, że paznokcie to ważna rzecz, nawet, jeśli Percy szuka Pioruna Zeusa mając 16 lat, historia rodziny Albusa Dumbledore'a została pominięta, a Alec ma kwadratową szczękę... Dobra, cieszę się, że nie hoduję długich pazurów!)

38. ,,Fangirl" ~ Rainbow Rowell

poniedziałek, 21 września 2015 5 komentarzy:


Tytuł: Fangirl
Autor: Rainbow Rowell
Tłumaczenie: Magdalena Zielińska
Wydawnictwo: MoonDrive (Otwarte)
Ilość stron: 454

Wren i Cath to siostry bliźniaczki ,,podobne" do siebie jak ogień i woda. Wren chce w życiu spróbować wszystkiego. Lubi imprezować, randkować i poznawać nowych ludzi. Cath woli siedzieć w ich wspólnym pokoju i pisać fanfiction do książki, która zawładnęła całym jej światem. Jest fanką nastoletniego czarodzieja Simona Snowa. Wróć! Jest Prawdziwą Fanką, która... ma swoich własnych fanów, bo pisze fanfiki o Simonie.
     Mimo, że tak różne, dziewczyny są nierozłączne.
Gdy bliźniaczki rozpoczynają naukę w college'u, ich drogi się rozchodzą - Wren nie chce już mieszać z siostrą. Cath musi opuścić swój bezpieczny świat i stawić czoła rzeczywistości. Na swojej drodze spotyka Reagan (Cath prędzej dogadałaby się z Marsjaninem niż nią) i wiecznie uśmiechniętego Leviego (czy on kiedyś zrozumie co to jest przestrzeń osobista?) oraz panią profesor od kreatywnego pisania (która wszelkie fanfiki uważa za plagiaty).

,,Fangirl to opowieść o przyjaźni wbrew różnicom i
o trudnej sztuce dojrzewania. To historia o ludziach,
 którzy kochają książki tak bardzo, że staja się one 
   ich całym światem." 

Cudowna, słodka i na dodatek książka o książkach... Te słowa świetnie opisują całą powieść Rainbow Rowell. Szczególnie upodobniłam i przywiązałam się do Cath. Dziewczyna trochę aspołeczna, ale za to kochająca czytać książki. Pisze fanfiki o głównych bohaterach powieści Gemmy T. Leslie. Możemy jej powieść porównać do Harryego Pottera, dlatego ten wątek budzi tyle kontrowersji. Wcale nie dziwie się, że Cath jest zakochana w młodym czarodzieju, ja takie same uczucia żywię do Harryego, więc może dlatego tak bardzo jesteśmy do siebie podobne.♥

,,-Czytałeś książki z serii?
-Widziałem filmy.
Cath tak mocno wywróciła 
oczami, że aż ją zabolało"

 Kto tak nie miał drogie Fangirls? :)


 W książce znajdziemy również słodziutki wątek miłosny. Przede wszystkim dominuje tu przyjaźń i miłość do książek. Są to dwa główne oraz najważniejsze wątki.
  Po przeczytaniu miałam przez jakiś czas zamiar wzięcia się za nią ponownie! ♥ Naprawdę cudowna, milutka książka. W sam raz na osłodzenie zimnych dni.

,,-Żal mi ciebie, więc zostanę twoją przyjaciółką.
-Nie chcę się z tobą przyjaźnić - powiedziała
Cath tak dobitnie, jak potrafiła. - Podoba mi 
się to, że się nie przyjaźnimy.
-Mnie też. Dlatego szkoda, że to zepsułaś
swoją żałosnością."

Tej autorki czytałam również Eleonorę & Parka i uważam, że wcale nie była taka najgorsza. ;) A jednak... Fangirl podobała mi się o wiele bardziej! ♥ Ten uroczy świat prawie każdego mola książkowego... Achhh ♥ ♥ ♥ Naprawdę dziwię się, że nie brakuje mi jeszcze słów do opisania tej powieści. ♥ Po prostu KAŻDY KSIĄŻKOHOLIK MUSI PRZECZYTAĆ TĘ KSIĄŻKĘ! KAŻDY!!!

,,Jestem dziewczyną, która fantazuje
o byciu przypadkowo zamkniętą na 
noc w bibliotece."

Moja ocena końcowa: 9/10!!! ♥♥♥ Świetna książka! Polecam każdemu!

Pozdrawiam Was serdecznie!
Mrs. Crazy

 

37. Witamy w podziemnej szkole magii!

niedziela, 13 września 2015 8 komentarzy:
Seria: Magisterium
Tytuł: Próba Żelaza
Autor: Cassandra Clare, Holly Black
Wydawnictwo: Albatros






Ogień chce płonąć,
Woda chce płynąć,
Powietrze chce się unosić,
Ziemia chce wiązać,
Chaos chce pożerać.”



Dwunastoletni Callum mieszka ze swoim ojcem, który niegdyś był magiem, lecz po śmierci żony zrezygnował z czarów i postanowił wychować swojego syna jak zwykłego chłopca, ignorując budzące się w nim magiczne zdolności. Kiedy Call zostaje wezwany na obowiązkowy egzamin do Magisterium – szkoły magii, Alastair przekonuje syna, że ten powinien za wszelką cenę uniknąć rekrutacji, by nie mieć żadnych związków z niebezpiecznym magicznym światem. Pomimo katastrofalnego przebiegu egzaminu Callum zostaje przyjęty do Magisterium i zostaje uczniem Mistrza Rufusa. 
W szkole magii chłopiec zaprzyjaźnia się Aaronem i Tamarą, z którymi wspólnie zgłębia tajniki czarów i podchodzi do coraz bardziej wymagających sprawdzianów. Pomimo niepokornego charakteru i licznych wątpliwości dotyczących pobytu w szkole, Callum radzi sobie coraz lepiej i zaczyna traktować Magisterium jak swój drugi dom. 
Pewnego dnia magowie prowadzący szkołę odkrywają, że Aaron nie jest zwykłym uczniem, potrafi bowiem panować nad magią chaosu. Oznacza to, że chłopiec jest Makarem, szczególnym rodzajem maga, na którego wszyscy czekają, licząc, że przeciwstawi się Wrogowi Śmierci. Początkowo ta wiadomość wzbudza entuzjazm, jednak wkrótce Aaron zostaje porwany, zaś Call i Tamara ruszają mu na pomoc. Chłopiec musi odnaleźć zaginionego przyjaciela, mierząc się nie tylko z siłami zła, lecz także z własną przeszłością. Odkrywa niejasne okoliczności śmierci swojej matki, a także dowiaduje się o swoich owianych tajemnicą związkach z Wrogiem Śmierci. Poznana prawda postawi pod znakiem zapytania zarówno jego dalszy pobyt w szkole, jak i relację z ojcem.

Luś mówi: 9/10

Ale serio, jakim przegrywem trzeba być, żeby próbując oblać wszystkie egzaminy do szkoły magii, oblewając je w iście widowiskowym stylu i dostając najniższą notę w dziejach, dostać się do tej szkoły? Callum Hunt zaliczył taki właśnie przypał. Dodajmy jeszcze, że zajął miejsce w grupie „najważniejszego” mistrza z puli tych, którzy wybierali sobie uczniów. Nie zapomnijmy, że przez to narobił sobie wrogów… (Eh, to moja bratnia dusza! Wszystko wychodzi na opak.) Pewnie zastanawiacie się, kto chciałby oblać egzamin do szkoły magii? Ale Callowi ojciec zawsze opowiadał, że magowie z Magisterium to uosobienie zła, tak samo magia, że ze szkoły nie każdy wychodzi żywy, a i też przygotował syna do oblania Próby Żelaza. Coś nie wyszło, chłopaka zabrali do szkoły i się zaczęło. Call już na miejscu dowiaduje się, że jego matka naprawdę zginęła przez magię, ale nie z winy Magisterium, lecz w trakcie wojny z Wrogiem Śmierci. Chcąc nie chcąc musi uczestniczyć w lekcjach z dwójką przyjaciół, których również wybrał Mistrz Rufus, chociaż na początku niezbyt za sobą przepadają. W trakcie roku szkolnego okazuje się, że jeden z nich – Aaron jest makarem, magiem chaosu, który byłby w stanie zmierzyć się z Wrogiem Śmierci, a Call próbuje poznać prawdziwe motywy ojca, chociaż niewiele z tego wychodzi.
Brzmi trochę znajomo? No brzmi. Powiedzmy sobie szczerze, w obecnych czasach trudno jest uniknąć jako takiej powtarzalności, szczególnie jeśli mówimy o tematyce książek. Jeszcze zanim „Próba Żelaza” została wydana naczytałam się, że będzie to jakaś marna podróbka słynnego Harry’ego Pottera. Czemu? Nie wiem, może chodzi o szkołę magii, o przedstawioną tam historię z Wrogiem Śmierci albo o to, że jedna z autorek napisała kiedyś fanfiction właśnie do HP (i tu nie oceniam, nie czytałam). Ja jednak mam charakter małego rebelka, który musi, wyciągnąć pazurki, tupnąć nogą i powiedzieć swoje. I mówię! Magisterium to nie Potter. W obu seriach da się dostrzec podobieństwa, ale tu nic nie jest podróbką czegoś. A nawiązując już do HP – czytając „Próbę Żelaza” miałam wrażenie, że zrobiłam jakiś przeskok w czasie. Pewnie każdy Potterhead pamięta to uczucie, kiedy po raz pierwszy czytał „Kamień Filozoficzny”, ciężko stwierdzić, co to było, ale z jakiegoś powodu czuło się tą magię. Znowu się tak poczułam. Po niecałych stu stronach byłam nieuleczalnie zakochana, oczarowana, wow… No nie wiem co jeszcze, można to określić jako wielki wybuch emocji.
Dobra, nie oszukujmy się, podnoszę łapki, jestem fanką pani Clare (Magnus, Alec, Jace, Jace, Jace, Magnus, Magnus, Simon, MAGNUS, brokat, Church, Jem, Will, Peru... – sorka, mój mózg przestawia się na obroty fangirl) i kiedy coś koło roku temu na całym Tumblrze zaczęły padać informacje o jej nowej serii pisanej z Holly Black, stwierdziłam, że muszę to mieć, nawet nie wiedziałam czy będzie polskie wydanie… I mamy! I się zakochałam! Sprzedam duszę za kolejną część! ;-; Serio. Ale przechodząc od chaosu do czegoś, co chyba miało być recenzją (pozdrawiam! XD), miałam porównać „Próbę Żelaza” do „Kronik Nocnych Łowców” (nie mam pojęcia, czy ta nazwa funkcjonuje u nas, zbyt dużo czasu po angielskiej stronie Internetu). Czytając „Magisterium” nawet przez myśl mi nie przeszli Nocni Łowcy (chyba, że w kontekście crossovera, żeby nie kłamać, ale ciii). I dobrze, chociaż nie umiałam wyczuć, które fragmenty pisała Holly, a które Cassie, więc coś może w tym być. Nieważne, dwie serie, dwie zupełnie inne rzeczy… No i jednak „Próbę” może przeczytać nieco młodszy czytelnik. Nie mam też porównania do „Kronik Spiderwick” Holly, chyba nie miałam czytelniczego dzieciństwa. Whatever. Chcę powiedzieć, że niezależnie od tego, jakie miało się odczucia po „Darach Anioła”, „Diabelskich Maszynach” czy „Kronikach Bane’a”, można spróbować zaprzyjaźnić się z „Próbą Żelaza”.
Przechodząc do bohaterów: „OJEJ, MOJE DZIECIACZKI!” – wrzasnęła Lucy próbując się przecisnąć przez kartki, żeby przytulić postaci fikcyjne. Tak właśnie można zdefiniować moje odczucia do całej trójki głównych bohaterów.
Calla pokochałam od razu, najczęściej jest tak, że ten Główny Bohater jest grzecznym dzieciaczkiem, ma swoje teksty, jasne, ma przebłyski charakterku, ale koniec końców są… „grzeczni”. Na razie spotkałam się tylko z jedną postacią, która będąc po „Jasnej Stronie” była równocześnie typowym uosobieniem wredziocha, panie i panowie, Sadie Kane z Kronik Rodu Kane. Teraz do tego grona dołącza Call. I kocham tą dwójkę właśnie za wyraziste charakterki.

„ – Dlaczego musisz się zachowywać jak palant?
– Ponieważ ty nigdy tego nie robisz. Muszę być palantem za nas obu.”

Callum Hunt stał się legendarną postacią w swoim miasteczku w Karolinie Północnej, jednak nie w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Słynął z sarkastycznych uwag, którymi zniechęcał do siebie nauczycieli na zastępstwie, a także specjalizował się w irytowaniu dyrektorów, woźnych oraz pań ze stołówki.”

Oto definicja Calla!
Szczerze mówiąc o pozostałej dwójce powiem już znacznie mniej, ale to tylko przez to, że książka, mimo narracji trzecioosobowej, była pisana głównie z perspektywy Calluma. Ale Aaron i Tamara zajęli specjalne miejsce w moim sercu zaraz obok Calla. Wyczuwam, że między nim, a Aaronem wywiąże się cudowna więź, nie wiem jeszcze jaka, ale biorąc pod uwagę, że Aaron okazuje się magiem chaosu, a Call… no cóż, Call ma powiązania z Wrogiem Śmierci, o których wiele nie powiem, bo nie chcę zbytnio spojlerować, to mnie zniszczy. Mało tego, chcę, żeby to mnie zniszczyło. I tak samo tutaj mamy pewne rozwiązanie, za które wielbię autorki. Myśleliście, że Callum będzie tak zwanym „Wybrańcem”? Ja długo próbowałam to poukładać, bo w samych opisach książki jest wspomniane, że to Aaron ma zajmować to miejsce, a w treści jest tyle wskazań, że Call jest kimś ważnym, że serio nie da się powiedzieć, czy przypadkiem nie mamy do czynienia z jakimś duetem „Wybrańców”. I w sumie znowu muszę stulić dziób, żeby nie wygadać, co się kroi. Wracając do Aarona – on jest właśnie przykładem idealnego Bohatera, miły, ułożony, nieprzeciętny, nie chce zwracać na siebie uwagi, robi to, co mu się nakazuje w imię „wyższej sprawy”. Znowu się zakochałam.
Na koniec mam Tamarę. W każdym Wielkim Trio musi być ta jedna dziewczyna, która spróbuje zapanować nad dwoma ciołkami, prawda? I do każdej takiej mam inne odczucia, uwielbiam Hermionę, nie znoszę Annabeth, Isabelle kocham… Tamara wydaje mi się jeszcze nie do końca ukształtowana, nie wiem, co o niej myślę, ale jestem bardziej skłonna ją polubić niż znienawidzić. Jako jedyna z całej trójki była wychowana na maga, przygotowana na pójście do Magisterium ale na koniec okazuje się, że też nie miała lekko. Na początku strasznie mnie irytowała przez swoje zachowanie, ale później wszystko jej wybaczyłam. I tak samo – cudowna relacja z Callem, kocham ich docinki! (No i jej koszulka „Biję się jak dziewczyna.”!)
W „Próbie Żelaza” fabuła zdaje się skupiać głównie na Magisterium i nauce Calla, Aarona i Tamary, ale dostajemy też sporo informacji o Wrogu Śmierci i wojnie z nim, pojawiają się jakieś wskazówki, co do historii ojca Calla, ale nie jest tego zbyt wiele, być może ze względu na fabułę kolejnych części. Autorki przemycają do szkoły magii faktyczną fabułę całej serii i kocham to. Chyba zjadłabym sobie paznokcie gdybym dostała tylko szkołę magii albo tylko wojnę magów! Połączenie idealne. Mamy zabawne momenty, wzruszające sceny i fragmenty, po których można powiedzieć tylko „Co?”, bo coś się stało, ale jeszcze nie ogarniasz, o co chodzi.
Trochę się rozpisałam, a pewnie i tak o czymś zapomniałam (dodajmy to do listy „Dlaczego Lucy nie powinna pisać recenzji?”). W tym miejscu próbuję wyrazić uczucia do tej książki, ale chyba będzie ciężko. „Próba Żelaza” oczarowała mnie jak podziemne korytarze Magisterium, było dziwnie (podawać grzyby o smaku pizzy i kanapki z porostami, które smakują jak tuńczyk?), zabawnie, pięknie (jak ja bym chciała zobaczyć tą szkołę!), groźnie… Muszę znowu powtórzyć, że się zakochałam. Słabo u mnie z ocenianiem książek (często jest tak, że albo sprzedaję jej duszę, albo wzruszam nad nią ramionami i stwierdzam, że to „nic specjalnego”, ewentualnie marudzę, że serio nie rozumiem, co ludzie w niej widzą), ale się postaram. Daję 9/10, bo wszystko było na swoim miejscu, chcę już kolejną część, ale zabrakło mi opisania szerzej świata magów. Był wątek z Wrogiem Śmierci, było Magisterium, ale nic poza tym. Mam nadzieję, że w kolejnych częściach zostanie to nadrobione.

Hej, cześć, bonjur, Lucy jestem! I pewnie wszyscy już myślicie, że coś jest ze mną nie tak. (Ps. Nie mylicie się.) Jestem tu nowa, walnięta i chyba spadłam z kosmosu. TYLKO MNIE NIE ZJEDZCIE! Nie jestem smaczna! Tak tylko chciałam się przywitać i powiedzieć, że jestem dobrym stworzonkiem po Ciemnej Stronie Mocy, więc nie trzeba się mnie bać. 

36. ,,Czerwone jak krew" ~ Salla Simmukka

piątek, 4 września 2015 7 komentarzy:

Tytuł: Czerwone jak krew
Tytuł oryginału: Punainen kuin veri
Autor: Salla Simmuka
Tłumacz: Sebastian Musielak
Wydawnictwo: Grupa Wydawnicza Foskal
Ilość stron: 252

Siedemnastoletnia Lumikki - uczennica Liceum Artystycznego w Tampere. Dewiza życiowa: Trzymać się z daleka od rzeczy, które jej nie dotyczą.

Pewnego dnia w szkolnej ciemni Lumikki znajduje dużą sumę pieniędzy. Na większości banknotów widnieją ślady krwi. Kto je tam zostawił? Co ma do ukrycia? 
Okazuje się, że w sprawie maczało palce troje uczniów: córka policjanta Elisa, szkolny amant Tuukka i outsider Kasper. Wkrótce Lumikki zostaje wplątana w międzynarodową aferę, w której zamieszani są rosyjscy gangsterzy i tajemniczy Biały Niedźwiedź. W grze pozorów prowadzonej przez Lumikki stawką jest dobre imię, a może nawet życie przyjaciół.

,,Była sobie raz dziewczynka, która nauczyła się bać..." 

Od samego początku obawiałam się trochę sięgnąć, a co dopiero kupić tę książkę. Jednak nadarzyła się okazja i kupiłam ją za 12,99! Ja kryminałów za bardzo nie czytam, ale ale... przeczytałam tę cudowną książkę! 
   Do kryminałów jakoś nie mogłam się przekonać. Dokładnie nie wiem czemu. :( Za bardzo nie lubię przelewu krwi i myślałam, że książki z tego gatunku są takie same, albo bardzo podobne. Był to naprawdę duży błąd z mojej strony...


,,Pewnego razu w środku zimy, gdy z nieba spadały na ziemię miękkie jak puch płatki śniegu, królowa siedziała przy oknie z czarnego hebanu i szyła. I gdy tak szyła, patrząc przez okno, ukłuła się igłą w palec. Na śnieg upadły trzy kropelki krwi. Czerwone plamki wyglądały tak ślicznie  na białym tle, że królowa pomyślała sobie: ,,Och gdybym miała dziecko o skórze białej jak śnieg, wargach czerwonych jak krew, włosach czarnych jak hebanowe drzewo!"."
Powieść ma ten wielki plus, że nie ma tutaj aż takiego wielkiego przelewu krwi. Zagadka tu przedstawiona jest naprawdę imponująca. Jednak, jednak... Po przeczytaniu książki zauważyłam, że autorka jedną sprawę troszkę za bardzo naciągnęła. Uważam, że nastolatka nie mogłaby mieć umysłu jak Sherlock Holmes (♥)! To troszkę przereklamowane, ale trudno, jest jak jest.
    Książka świetnie nadaje się na przygodę z nowym gatunkiem - kryminałem. Jest to książka dość lekka, nic nieobowiązująca, ale z chęcią zapoznam się z innymi częściami tej trylogii. Bardzo interesują mnie dalsze losy bohaterów.  
Interesujące jest to, że autorka niektóre zdania poprzeplatała słowami angielskimi np. No shit Sherlock, White Bear hates it when people are late. Bardzo ciekawa perspektywa. :)
  Wydawnictwo postarało się o wygląd książki. Okładka jak i wnętrze jest świetne!  



 Polecam każdemu kto chciałby zacząć przygodę z tym gatunkiem!
Teraz pytanie do Was: Znacie jakieś fajne kryminały? Z chęcią coś poczytam :3


Mrs. Crazy

Popularne posty